piątek, 25 stycznia 2013

Czy ja na pewno lubię biegać?

Ostatni Cotygodniowy Trening Biegowy (w skrócie CTB) zmusił mnie do filozoficznych rozważań: czy ja aby na pewno lubię biegać?


Aura sprzyjała średnio. Ulice zasypane śniegiem, bowiem jak co roku zima zaskoczyła służby drogowe. Z nieba ciągle coś leciało, niby nic, a jednak osiadało na szybie samochodu, gdzie potem zamarzało. Osiadało też na okularach. Pomyślałam sobie, że zamiast gnać na CTB, być może lepiej zostać w domu z kubkiem gorącej herbaty i zanurzyć nos w zaległej prasówce. Albo postać z żelazkiem w ręce i zmniejszyć i tak systematycznie narastającą kupę dziecięcych ubrań czekających na prasowanie od mniej więcej tygodnia. Wszak prasowanie rozgrzewa nie gorzej niż parująca herbata.
 
Dokonawszy szybkiej analizy za i przeciw (za: bo nie byłam już na dwóch CTB i nie będę również za tydzień, przeciw: jak wyżej) uznałam, że trzeba jednak stawić czoła lenistwu oraz okolicznościom niesprzyjającym. Pognałam zatem do szkoły, przewiozłam Zielonooką na basen i - uważając na zakrętach, bo chwila nieuwagi mogła kosztować mnie i mój samochód dziki taniec z przykrym zakończeniem na jakimś słupie na przykład - udałam się do domu celem przebrania się w strój biegowy.

 
Wbrew pogodowym pozorom na CTB stawiło się - jeśli mnie pamięć nie myli - całe dziesięć osób. Najpierw tradycyjna rozgrzewka: truchcik, wymachy rąk, podskoki a la "Szła dzieweczka do laseczka", przeplatanka... prościzna. Potem już trochę pod górkę, bo wykroki do przodu i tyłem. No i najgorsze: marsz w pozycji kucanej (jakby tego nie nazwać, wiadomo o co chodzi). I to trzeba było powtórzyć bagatela, zaledwie trzykrotnie. Pierwsza kolejka: luzik. Druga: wykroki spoko, ale kucki... oj... oj... Trzecia: wykroki ujdą, a kucki... uuuuuuuuu. Nie no, zrobiłam, ambitnie wykonałam zadanie, niemniej jednak prawie powłócząc nogami. Aga, Trenerka, tylko litościwie spojrzała. I to była zapowiedź kary za me świąteczne lenistwo i obijanie się jeśli chodzi o ćwiczenia siłowe.

Kulminacją zimowych treningów są podbiegi. Idealnie do tego nadaje się Agrykola, uliczka o długości ok. 400 m równo od ulicy Myśliwieckiej wiodąca w górę, aż do Alei Ujazdowskich. Tzw. ściana płaczu z ubiegłorocznego Półmaratonu Warszawskiego. Trening polega na wykonaniu określonej liczby podbiegów i na koniec obiegnięcia Zamku Ujazdowskiego, zbiegnięcia po schodach ze skarpy i nawrocie aż do punktu wyjścia, czyli wskazanej latarni na Agrykoli. Takich kółek w zależności od treningu bywa kilka, zwykle 2-4. Tym razem kółek miało być tylko 2 z uwagi na przyjęcie chrustowe, które zorganizowała dla Drużyny niezawodna pod względem rozpieszczania nas słodkościami Becia.

Zwykle dostawałam 2,5-3 podbiegi do powtórzenia razem z kółkiem, i to wszystko razy 3. Tym razem dostało mi się całe 5 podbiegów. Tyle co męskiej części drużyny. Nie, żebym była za lub przeciwko równouprawnieniu. Nic z tych rzeczy. Ale ewidentnie dostało mi się więcej, niż reszcie kobiet. I słusznie się dostało. Nie powiem. W końcu trzeba kiedyś tę siłę zrobić. Na samej wydolności maratonu nie przebiegniesz.

No więc zasuwam te pierwsze 400 m i już u samego szczytu skarpy dociera do mnie, że nie, wcale nie lubię biegać. Szczególnie pod górę. W zasadzie to mi się nie chce. No po co się tak męczyć. Mięśnie sponiewierane marszem w kucki ledwie ciągną kończyny po szaroburej śliskiej brei, płuca się zatykają jak starej lokomotywie... Po co to, na co to? Nie można by sobie odpuścić? W domowym ciepełku się zaszyć?

Na zbiegu złapałam oddech. I pomyśleć, że jeszcze cztery podbiegi przede mną plus dodatkowe trzy w drugim kółku. Przy trzecim podbiegu przestałam myśleć. Słyszałam tylko swoje własne sapanie. Przy czwartym pozazdrościłam koleżankom, które właśnie odbijały w kierunku Zamku. Przy piątym doszłam do wniosku, że w zasadzie najgorsze za mną. Kółko zrobiłam w samotności. Byłam na szarym końcu. Ale nic to. Zamek, schody... Jeszcze tylko trzy podbiegi i finito.

Dobiegłam do latarni. I pod górę! Jakieś 50 m dalej Aga przyglądająca się biegającym rzuciła krótko w moim kierunku: TRZY. - Taaaak, trzyyyy - wysapałam z lekkim zrezygnowaniem. - Kolana na zewnątrz staraj się ustawiać, jak nogę do przodu dajesz! - dorzuciła Aga. - Dooooooobra... I nikt mi nie powie, że się nie starałam. Nowe ustawienie kolan nie było ułatwieniem, ale summa summarum doszłam do wniosku, że chyba nie jest tak źle. Organizm wszedł na bieg wydolnościowy, podbieg przestał być już taki uciążliwy jak na początku, złapałam rytm... No fajnie jest. Fajnie jest!

Tak, jednak lubię biegać.

PS. A najbardziej lubię te pobiegowe niespodzianki, jak tej właśnie środy, kiedy już tradycyjnie udaliśmy się do holu hotelu przy stadionie na Agrykoli i spożyliśmy faworki przywiezione przez Becię specjalnie dla Drużyny. Zgodnie z regułą jednej godziny, po intensywnym wysiłku fizycznym można spożywać produkty o wysokim indeksie glikemicznym (czytaj: mocno kaloryczne) i wcale to, a wcale nie wpłynie na przyrost sadła. Zatem zdecydowanie sobie faworków nie odmawialiśmy :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz