niedziela, 24 marca 2013

01:46:56 w 8PW - makaron rulez !!!

Ubiegłoroczny debiut w 7 Warszawskim Półmaratonie z wynikiem 1:50:03 dawał mi słuszne podstawy, że zrobienie życiówki nie będzie proste. Zaś malkontenctwo i narzekanie na warunki pogodowe było przykrywką dla braku wiary w siebie, albo raczej szukania winnych, że życiówki nie będzie.


Najwyższy czas się przyznać: tak, bałam się. Na zapas. 

A tymczasem mając półtoraroczny staż w bieganiu pod okiem Trenerów CDB, kiedy to:
1) nie udało mi się wziąć ani razu udziału w obozie biegowym, ani też w biwaku;
2) nie byłam na ani jednym treningu funkcjonalnym z elementami crossfit od października;
3) zbąblowałam treningi począwszy od Biegu Niepodległości aż po koniec grudnia - czyli słusznie miałam poczucie zmarnowanego czasu i braku postępów

UDAŁO MI SIĘ POPRAWIĆ WYNIK O 3 MINUTY I 7 SEKUND !!!!

Podejrzewam, że pogoda nie tylko nie przeszkodziła w moim osiągnięciu, ale nawet pomogła. ;-) Fakt, tak jak przewidywałam, woda na punktach odżywiania była okraszona kawałkami lodu. Fakt, na chwilę wyszło słońce, niebo stało się krystalicznie błękitne i... od razu zrobiło się ZA CIEPŁO. Fakt, pędzona strachem, że się nie wyrobię, że nie zdążę, że za dużo straty nałapałam na pierwszych 3 kilometrach (ok. 30 sek.) rwałam się do przodu, jak koń wyścigowy.

Ale... od czego ma się przyjaciół? Dzięki Basi i Justynie, które wytrwale powstrzymywały moje zapędy, nie utraciłam wszystkich sił w pierwszej połowie dystansu i nie wyzionęłam ducha w drugiej. Dzięki Weronice oraz Maćkowi we trójkę tworzyliśmy wspierający się zespół pokonujący dzielnie kolejne kilometry w tempie wyższym, niż początkowo zakładane. Również Maćka zasługą jest to, że nie utraciłam ani tempa ani wiary w siebie w newralgicznych momentach (na podbiegu na ul. Belwederskiej) oraz na 19 i 20 kilometrze.

No więc tak: JESTEM Z SIEBIE DUMNA :-)

I zaczynam wierzyć, że to wszystko sprawiła makaronowa dieta :-P


2 h przed startem

Termometr wskazuje -6,5. Z poszarzałego nagle od wczoraj nieboskłonu leniwie wysypują się płatki śniegu. No nie. Wcale nie miało tak być. 


Miał być lazur nieba i słońce dodające energii. Miało być tak jak wczoraj:


Wcinam zatem bułkę grubo posmarowaną miodem. Do kieszeni ładuję żel węglowodanowy z owoców plus energetyczny z kofeiną. Kofeino ratuj!

Za półtorej godziny rozgrzewka w gronie CDB. Za 2h start (tu powinna być kwaśna mina, ale nie wiem, jak wstawić).

Odezwę się jeśli wrócę.

Tkanka tłuszczowa - niezbędna!

Dzisiejszy 8 Półmaraton Warszawski zapowiada się niezwykle: wg meteogramu w godzinie startu ma być ok. -8 st.C., a jak dobiegnę na metę jest szansa na -5. Jak na wiosenny bieg - rewelacja!


Zamiast marudzić, że zimno, postanowiłam się na takie warunki odpowiednio przygotować. Zatem oprócz ładowania mięśni glikogenem, należało także zadbać o odpowiedni przyrost tkanki tłuszczowej. Co tu ukrywać: sama przyjemność! :-D

Każdy stary wyjadacz wie, że glikogen (należący do węglowodanów złożonych) stanowi skoncentrowane źródło energii i jest podstawą zachowania siły podczas treningu, a szczególnie w trakcie zawodów. Aby zmagazynować sobie jego odpowiednie ilości (w wątrobie i mięśniach), należy wcinać pokarmy weń bogate. 

Toteż od tygodnia pasę się makaronem. Żeby nie było monotonnie, bo ileż razy można spożywać makaron z sosem pomidorowym, zestawiałam go z różnymi dodatkami, nie zawsze bardzo dietetycznymi. Ricotta, boczek, sos śmietanowy, suszone pomidory były dla duszy i podniebienia. Z kolei dla zabicia wyrzutów sumienia: makaron z pełnego ziarna, czosnek, szpinak i orzechy. Ostatnie mało dietetyczne danie wyglądało tak:



A jeśli nawet po takiej tygodniowej diecie, uzupełnionej o buły z masłem i miodem (mmm... pycha!) oraz całkiem spore ilości czekolady (he, he) przybyło mi trochę tkanki tłuszczowej? Ech... Przynajmniej nie zamarznę na starcie w oczekiwaniu na strzał sędziego (albo mam taką nadzieję). O! 

PS. Jeśli uda mi się w tych warunkach pogodowych pobić wynik z ubiegłorocznego debiutu, to uwierzę w makaronową procedurę przedbiegową. ;-)




czwartek, 21 marca 2013

Pierwszy dzień wiosny...

Czy może być jakaś korzyść z lekkiego mrozu i śniegu zalegającego na drodze w pierwszy dzień wiosny? Może. Na przykład, jeśli dojazd do domu stanowi utwardzony grunt można liczyć na to, że rozmięknięte podczas roztopów podłoże się utwardzi, śnieg zasypie wszelkie niedoskonałości i droga stanie się niemal równa jak stół i na dodatek uroczo biała. I to właściwie jedyna dobra strona zimy na wiosnę.



A tak w ogóle, czy ktoś jeszcze pamięta wiosenny zew pogodowy, jaki nastąpił jakieś 3 tygodnie temu? Jeśli o mnie chodzi, to pamiętam go tylko dzięki wpisowi dotyczącemu wiosennej euforii. Kolejne dni temperatur utrzymujących się w okolicach zera, ciągle padające białe coś wpędziło mnie w nastrój, jaki ogarnia niedźwiedzie jesienią, a i euforia przeszła do historii. Podejrzewam zresztą, że same misie, wybudzone niedawno zapachem odwilży, a obecnie raczone wszechogarniającą bielą zawróciły do gawry. I jak tu wierzyć w świstaka, który ponad półtora miesiąca temu miał rzekomo zwiastować rychłe nadejście wiosny, bowiem nie zobaczył swojego cienia? Swoją drogą, nawet gdyby świstak ów cień zobaczył, znaczyłoby to, że zima przytrzyma jeszcze 6 tygodni, a ja patrząc na kalendarz widzę, że te 6 tygodni już jakiś czas temu minęło...

I gdzie tu w takim nastroju budować w sobie waleczne nastawienie na zbliżający się, a właściwie zaczęty już wiosenny sezon biegowy? Toż to nawet dzieci kręcą nosem na pogodę, chociaż niejednego bałwana mogłyby jeszcze ulepić i na sankach z górki zjechać.

A tymczasem za trzy dni będzie miało miejsce wielkie wydarzenie inaugurujące sezon biegowych imprez, czyli 8 Półmaraton Warszawski. Rok temu podczas półmaratonu lekko wiało, ale summa summarum składało się to na pogodę idealną: ok 16 st. C czyli dość ciepło. Można się było przyzwoicie ubrać w krótkie spodenki i lekką koszulkę. Napoje serwowane na trasie biegu przyjemnie chłodziły i do tego ten wiaterek... Można było nawet planować osiągnięcie konkretnego wyniku czasowego. A teraz co będzie? Poranna rozgrzewka przy temperaturze oscylującej w najlepszym wypadku w okolicach zera - żeby nie utracić ciepła, nawet solidny foliowy worek nie wystarczy. Napoje w kubkach serwowane na trasie będą niewątpliwie do wyjadania łyżeczką, bowiem jest wielka szansa na to, że przyjmą formę mrożonki. Do tego czapka uszanka i wełniane skarpety, a jeśli chodzi o planowanie rekordów, to zapewne będzie można zastosować metodę FITA, czyli Finger In The Air... (dla niewtajemniczonych: polizać palec i wystawić na wiatr). Ech... No nie można, nie można mieć wszystkiego.

Mam tylko nadzieję, że chociaż trasę posypią piaskiem, bo ostatnie wspomnienia z dwóch edycji Grand Prix na Kabatach uporczywie wywołują przed mymi oczami obraz przebierania nogami w miejscu, niemal jak u postaci z amerykańskich kreskówek, które zanim ruszą, najpierw zrobią młynek celem nabrania prędkości.