niedziela, 12 maja 2013

Niemoc

7:00, niedziela. Smętne chmury spowijają niebo. Zza okna dobiega delikatny szum kropli opadających na soczystą zieleń trawy, krzewów, drzew. Nigdzie nie idę.


Pęd codziennego życia. Tysiąc spraw naraz do ogarnięcia. Niektóre odpuszczam, bo już nie daję rady. Nerwy. Stres. Zmęczenie. Brak jakiejś jasno wytyczonej drogi. Miotam się. Bieganie daje kopa energetycznego mojej psyche. Chociaż to. Ale tylko chwilowo. Rośnie poczucie niemocy i braku sensu. 

8:30. Nie. Dwa tygodnie od maratonu i tylko jeden trening wydolnościowy w ramach CTB. Zbieram się. Trzeba coś ze sobą zrobić, wziąć się w garść. Wychodzę na taras: nie pada. Sprawdzam temperaturę na zewnątrz: 12 st. Czyli ok. W sam raz. Nie za ciepło. Nie za zimno.

Może jestem na głodzie? Bo nagle zabrakło tak potrzebnej dawki "euforii biegacza"?

8:58. Ustawiam Garmina i Endomondo, bo któreś zawsze zawiedzie. A chcę wiedzieć, co uda mi się dzisiaj zdziałać. 200 m od domu czuję na ręce mokry pocałunek deszczu. Patrzę w kierunku docelowym; nad lasem niebo wydaje się jaśniejsze. Może się nie rozpada.

Wdech, wydech, wdech, wydech. Zanim do mojego mózgu dotrze, że czas ustawić optymalne tempo krążenia, mija ósmy kilometr. Wcześniej wyłącza się Endomondo, co zauważam na 10 kilometrze. Wreszcie organizm się odblokowuje, przyspieszam. Chcę sobie udowodnić, że jeszcze daję radę, że o coś w tym wszystkim chodzi. Że mam jakiś cel.

Tylko jaki?

Gubię się. Własne ograniczenia stają przede mną w pełni okazałości. Nie chcę tak. Chcę robić kolejne życiówki i cieszyć się euforią biegacza. Ale chyba nie mam już sił wspinać się na kolejne szczyty, walczyć z własnymi słabościami i obiektywnymi przeciwnościami, które życie rzuca mi pod nogi.

Ok. 10:30. Na Garminie 15,59 km ze średnią 5:36. Nieźle jak na trening. Czuję przypływ zadowolenia. Wskazówka określająca stan samopoczucia delikatnie wędruje do góry. Ale poczucie braku sensu pozostaje. Dlaczego?

środa, 8 maja 2013

Jak Zielonooka matkę pływać uczyła

Ten wpis już od półtora tygodnia należy się Zielonookiej. Zielonooka bowiem zajęła 6 miejsce w stylu motylkowym na 50 m w Ogólnopolskich Zawodach Pływackich "Od młodzika do olimpijczyka", w kategorii dziewięciolatków.


Piątkowy poranek, 26 kwietnia zaczął się od tego, że Zielonooka, lat 8 i pół, po przebudzeniu się oświadczyła, że jest jej niedobrze. Śniadania prawie nie tknęła, z trudem przez gardło przeszedł jej mały kubeczek czekoladowo-waniliowego deserku Monte. A potem zaczęła się trzęsawka i płacz. Szczególnie, kiedy dowiedziała się, że na zawody pojedzie z nią dziadek, nie mama. Bo mama musiała pakować bambetle na tygodniowy długi weekend majowy.

Zielonooka startowała stylem dowolnym i motylkiem, dla których wyścigi odbywały się odpowiednio na początku i na końcu całych zawodów. Oznaczało to siedzenie na basenie Warszawianki przez cały niemal dzień. To był jej trzeci start kraulem na zawodach, odkąd zaczęła trenować ten styl w październiku ub. roku oraz pierwszy motylem, którego podstawy załapała w grudniu pod dobrymi skrzydłami pani Oli

Podczas pierwszych zawodów dostała histerii już na terenie pływalni, kiedy się okazało, że rozgrzewka ma się odbyć w basenie wypełnionym małymi pływakami tak, że na torach wodnych tworzył się korek. Za drugim razem było trochę lepiej, już wiedziała, czego się spodziewać. Ale teraz, kiedy po pół roku systematycznej, ciężkiej w sumie pracy nabrała przekonania, że zaczyna się liczyć w drużynie, nerwy omal jej nie zjadły. 

Wysiłki podejmowane przez nas, celem uspokojenia Zielonookiej spełzłyby pewnie na niczym, gdyby nie spokój i opanowanie pani Oli. Bo bez Pani Oli Zielonooka pewnikiem uciekłaby z basenu w klapkach i czepku; jeszcze w drodze na start sprawdzała, czy pani Ola jest w zasięgu wzroku i czy nie zostanie ona, Zielonooka, samotnie pozostawiona na żer sędziów, kibiców i innych zawodników... Pani Ola była. 

W kraulu Zielonooka dopłynęła druga w swojej grupie i to był sukces. Nie była ostatnia! Nerwy odpuściły, nareszcie można było spożyć węglowodanowe zapasy. A potem był pamiętny start motylkiem. Dziewczyny pani Oli zajęły odpowiednio 5, 6 i 7 miejsce, a Zielonooka uplasowała się dokładnie pośrodku, rozdzielając dwie swoje serdeczne koleżanki. Koleżanki, które goni odkąd ubiegłej jesieni dołączyła do grupy wyposażona jedynie w podstawowe umiejętności pływackie. Nie będzie tu chyba wstyd się przyznać, że łza (i to niejedna) mi się w oku zakręciła, kiedy dzielna dziecina przybyła do domu z dyplomem. Swoją drogą, gdy zapytałam, czy się cieszy, powiedziała: - tak sobie... Jak widać rodzica zadowolić łatwiej.


Majówkowy wyjazd nie rozpieszczał nas pod względem pogodowym, toteż wybraliśmy się całą Piątką na basen. Zielonooka od razu dostała burę od starszego ratownika za skok ze słupka, bo chciała się pochwalić jak już skacze (na pierwszych zawodach startowała z wody). Przeprosiłam grzecznie, że my pierwszy raz, nie wiedziałyśmy, i że się więcej nie powtórzy, a udobruchany pan ratownik po cichu z dodatkiem lekkiego cmoknięcia powiedział: - ale w klubie jest, co? To widać. Dosłownie miód. Miód na matczyne serce.

Zanurzam się więc w chłodnej wodzie i dla rozgrzania dygocącego ciała ruszam intensywną żabką. Nagle czuję, jak mnie Zielonooka dogania! Również żabką, której uczyła się raptem pół roku! Skwapliwie ją przepuściłam i patrząc, jak płynie, skonstatowałam, że tak "na wygląd" to robi to bardziej stylowo ode mnie. Niech tam, pozazdrościłam. A potem poprosiłam, żeby mnie nauczyła pływać motylkiem, którego nie opanowałam do dzisiaj. I muszę przyznać, że chociaż Zielonookiej spieszyło się do zabaw z rodzeństwem i na zjeżdżalnię, cierpliwie wykładała mi zasady stylu: - Bo to się robi tak: nogi - ręce, nogi - nogi; nogi - ręce, nogi - nogi... Wdrażałam je potem dyskretnie rozglądając się uważnie na boki, czy nikt nie patrzy...