środa, 2 października 2013

Pokonać ścianę czyli 35 Maraton Warszawski

To był dobry maraton. Trasa idealna, bez morderczych podbiegów, za to z kilkoma zbiegami pozwalającymi nadrobić czas. Do tego pogoda - idealna, 12 st.C. Lekkie zachmurzenie zasłaniało słońce, które potrafiło od czasu do czasu przypiec. Delikatny wiaterek chłodził zamiast utrudniać. No, nie dało się nie zrobić dobrego wyniku w takich warunkach - nawet, jeśli nie do końca zrealizowało się plan przygotowawczy.



Ale od początku. Poranek. Znacie to uczucie, kiedy gardło sztywnieje i nie chce przepuścić przez siebie nic, co miałoby konsystencję inną niż ślisko-płynną? Albo te jelitowe szaleństwa, które nonstop zaganiają was do toalety. Stres, choćby nie wiem, jak człowiek starał się rozluźnić, atakuje.

O zalecanych produktach na śniadanie, owsiance, muesli czy bułce z miodem mogłam zapomnieć. Ledwie przełknęłam serek waniliowy i dołożyłam budyniowaty deserek, który podebrałam dzieciom. Konsystencja idealna, żeby prześlizgnęło się toto przez gardło. Obliczyłam kalorie: prawie 300, powinno wystarczyć. Zabrałam isotonika do sączenia przed startem. Żeby się odpowiednio nawodnić i nie musieć korzystać z punktów odżywczych na pierwszych 10 km. Wszak liczyła się każda sekunda (jak się dowiedziałam na mecie - ta jedna sekunda była decydująca ;-) )

Mąż zawiózł mnie na Stadion Narodowy, po drodze zostawiliśmy Dodo i Pana Ludwika u dziadków. Przed stadionem dostałam histerii. - Po co mi ten maraton! Nie idę na żaden maraton! - wołałam, łzy ciekły mi po policzkach, a Mąż patrzył na mnie ze zdumieniem. - Weź przestań, bo jeszcze pomyślą, że Cię biję. - powiedział. Trochę pomogło. Poza tym musiałam się szybko ewakuować z auta, bo staliśmy na Wybrzeżu Szczecińskim w wolno przesuwającym się obok stadionu sznurze samochodów. Nie było czasu na mazgajenie się.

Po drodze do depozytów spotkałam Marzenię i tak wyszło, że zamiast pędzić, poddałam się jej spokojnemu (na zewnątrz) nastrojowi i w efekcie nie dotarłyśmy na drużynową rozgrzewkę w pobliskim parku Skaryszewskim. Rozgrzewkę zrobiłyśmy sobie same i udałyśmy się na start zaliczając po drodze WC Chatkę.



Pomyślałam, że warto sobie zrobić przedstartową fotkę. Biegacz, którego poprosiłyśmy o zrobienie zdjęcia miał jakiś problem z moim telefonem i ostatecznie ani się spostrzegłyśmy, a tłum maratończyków ruszył ku linii startu. Jeszcze przed mostem dojrzałyśmy z Marzenią Rafała z Drużyny. Pierwsza niespodzianka.

Pamiętałam koszmarną ścianę, jaka dopadła mnie na maratonie krakowskim i bardzo chciałam tego uniknąć teraz. Zaczęłam wolno, ustawiając się przy pacemakerze na 4 godziny, notabene zawodniku znanym mi z Rodzinnych Biegów Górskich u Dzikiego. Gdzieś w okolicach 10 kilometra znalazłam się w grupce biegnących przy pacemakerze prowadzącym na 3:55. Był taki moment, kiedy obie grupki, na 3:55 i 4h niemal się ze sobą zmieszały. Kontrolowałam tempo i zostałam tymczasowo przy prowadzącym na szybszy czas. Było dobrze, choć miałam wrażenie, że trochę za szybko się męczę, a nie przebiegłam jeszcze 15 km. 

Z Wisłostrady pobiegliśmy w kierunku Myśliwieckiej, obok Trójki, potem Aleją Hopfera. I tu, gdzie często biegamy z Drużyną zimą czekała na mnie druga niespodzianka: BECIA! Becia stała w alei pomiędzy Agrykolą a Łazienkami i dzielnie kibicowała. Zobaczyłam ją w ostatniej chwili, ale i to dało mi to solidnego kopa energetycznego.

Na ok. 20 km dojrzałam Marzenię. Jakieś 50 m przed sobą. Biegła na tyłach grupki celującej w wynik 3:55. Trochę podgoniłam, ale czułam, że to jest za mocne tempo. Ciągle miałam przed oczami ścianę na 35 km, i bałam się jej koszmarnie. Nie chciałam drugi raz przeżywać tego, co w Krakowie. Marzenia właśnie wciągała żel energetyczny. Ja ze swoimi czekałam. 

Kiedy w piątek udałam się na stoisko na Stadionie po żele, wybrałam to, gdzie były te, których szukałam i nie przewalał się tłum kupujących. Nie pamiętam nawet nazwy firmy, która tam się wystawiała. Wybrałam dwa, na których mi zależało, zapłaciłam. Odchodząc ze stoiska zapytałam mimochodem o te w większych tubkach. Pan uprzejmie wyjaśnił, że w porównaniu do tych, co wybrałam te większe uwalniają energię w sposób postępujący, że mają BCAA, MCT i l-karnitynę. Czyli mają substancje chroniące mięśnie w trakcie wysiłku, zapewniają szybkie źródło energii i wykorzystanie energii z tłuszczu. Zapytałam, czy ten żel będzie dobry na ścianę. Pan spojrzał na mnie uważnie i zapytał: - A CO TO JEST ŚCIANA? Posłuchaj, te żele są po to, żeby ściany nie było - i w tym momencie zaserwował mi wykład. Kiedy mam brać, który i po co. Oddaliłam się pełna wiedzy, ale ponieważ gnębiła mnie niepewność, następnego dnia wróciłam na stoisko i zapytałam, czy te trzy aby na pewno mi wystarczą i czy nie powinnam dokupić jeszcze jednego. Pan popatrzył na mnie jak na zjawisko i dobitnie powiedział - WYSTARCZĄ. Następnie rozpoczął od nowa wykład o ścianie i co zrobić, aby jej nie było. Nakazał mi wytrzymać z braniem żelu tyle ile będę mogła, co najmniej do dystansu półmaratonu. Jeśli będę miała siły, to mogę odłożyć to w czasie, ale najpóźniej przed 30 kilometrem wziąć pierwszy. Swoją drogą pierwszy raz spotkałam się ze sprzedawcą, który nie wciskał mi na siłę swojego towaru. A przecież mógł.

No więc wzięłam pierwszy żel, o szybkim uwalnianiu energii na 25 kilometrze. Wpadliśmy akurat do Wilanowa, i przed nawrotką w okolicach Świątyni Opatrzności Bożej dojrzałam, że na 25 km jest punkt żywieniowy, czyli będę mogła ów żel popić.

Na 26 kilometrze, w okolicach Arbuzowej przywitał mnie Mąż z Panem Ludwikiem i Dodo oraz Teść. Latorośle trzymały własnoręcznie przygotowane obrazki zachęcające mnie do biegu i motywujące do nie poddawania się. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Tymczasem Mąż odłączył się od dzieci pozostawiając ich pod opieką dziadka i towarzyszył mi prawie cały kilometr, aż do Ursynowa, wytrwale dopingując.



Ursynów słynie z fantastycznego dopingu dla maratończyków i tak było tym razem. Nie sądziłam jednak, że z tłumu oblegającego aleję KEN nagle wyskoczy Kwito i da mi następnego potężnego kopa motywacyjnego. To była kolejna niespodzianka na trasie. Podziękowałam wrzaskiem radości. Nie ma to jak kumple z Drużyny. :-)

Opuszczając Ursynów bezpiecznie minęłam miejsce, gdzie rok temu zwiało mi z głowy czapkę i musiałam po nią wracać. To były pewnie te sekundy, które nie pozwoliły mi wówczas złamać 4 godzin. Jak widać, tradycją się stało, że na każdych niemal zawodach toczę walkę z sekundami. W zamian poślizgnęłam się na bananie, którego kawałek ktoś rzucił na wysokości punktu żywieniowego. Wybroniłam się przed upadkiem, straty w sekundach nie było, ale biec ostrożnie musiałam kilkaset metrów, żeby w końcu banan odkleił się od podeszwy buta i pozostał na asfalcie.

Na 30 kilometrze przebiegłam pod gigantyczną czarną bramą z napisem "ŚCIANA". Pod spodem widniało hasło (o ile dobrze pamiętam) "pokonaj ją". Przebiegłam pod bramą i skonstatowałam ze zdumieniem pomieszanym z wielką satysfakcją, że na razie nie mam ściany! Na zielonej opasce kontrolnej sprawdziłam czas: straty do 4h na mecie nie było, wręcz przeciwnie, miałam zapas dwóch minut. Czyli jest dobrze - pomyślałam. Zaraz potem wzięłam większy żel, ten z BCAA i stopniowym uwalnianiem energii. Mięśnie spisywały się w porządku, bólu zwiastującego kryzys nie było, choć wiedziałam, że najgorsze przychodzi na 35 kilometrze. Poza tym miałam świadomość, że teraz już biegnę "do domu". Bo cóż to jest 10 km do mety? Wszak to standardowy trening tygodniowy. Trzeci i ostatni żel wzięłam na 36 kilometrze. Żeby mieć moc na końcówce. Żeby nic nie zepsuć. Bo byłam prawie pewna, że złamię te 4 h. Jednak strach przed zmarnowaniem szansy, przed atakiem ściany nadal gdzieś kołatał mi się po głowie.

Na wysokości Parku Staszica z rzędu kibiców wyskoczyli Hania ze Stasiem. Radochę miałam nie z tej ziemi, chociaż pamiętałam, że gdzieś tu powinni być. Zastanawiałam się tylko, czy biegnę po właściwej, żeby ich spotkać, stronie. Tymczasem byli na wyciągnięcie ręki. Przybiłam piątkę, a potem przed oczami miałam tylko metę.

Na moście Poniatowskiego przyspieszyłam. Robiłam to, czego nie robiłam w Krakowie: wyprzedzałam kolejnych biegaczy zmierzających do mety. W Krakowie to ja byłam wyprzedzana. Na ślimaku wiodącym już do Stadionu jeszcze przyspieszyłam. Wpadłam na stadion. Usłyszałam odliczanie: - 5..., 4..., 3..., 2...,1... 4 GODZINY - ryknął komentator wraz z tłumem. Wiedziałam, że to czas brutto, więc 50 m przed metą pozwoliłam sobie zwolnić i podskakiwać z radości, wymachiwać ręką zaciśniętą w pięść. Dałam radę! Dobiegłam. Z nową życiówką!


Ale nie to było najwspanialsze. Najwspanialsze jest to, kiedy na mecie maratonu ktoś na ciebie czeka. Wiedziałam, że Becia tam będzie, a mimo to cieszyłam się na jej widok jak dziecko. Najcudowniejsze jest dzielić swoją radość z przyjaciółmi. Dziękuję Ci, Becia. Dziękuję też Tobie Haniu, Stasiu, Kwito, Rafale. I Olkowi za niespodziewanego SMS-a z gratulacjami i informacją o prawdziwym czasie netto. No i moim Latoroślom za cudne laurki i Mężowi - za jego cierpliwość i wsparcie.

I jeszcze pewnym kobietkom z MMiS, które były ze mną na każdym pokonanym kilometrze. To było niesamowite uczucie przeżywać ten bieg jeszcze raz - tak jak one to robiły, kiedy ja byłam w trasie. Ale o tym dowiedziałam się dużo później. ;-)

PS. Męża i Latorośli na mecie nie było, bo nie zdążyli ;-) Kiedy po zaparkowaniu samochodu udali się na ostatnie metry trasy przed stadionem, ja właśnie finiszowałam. Raptem dwie minuty różnicy :-D I po co mi była ta życiówka? ;-)






7 komentarzy:

  1. Gratulacje i kolejnych takich przyjemnych biegów. Zwyciężaj! Iwka

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielkie gratulacje!:)
    Powodzenia w następnych startach!:)
    ewa2233

    OdpowiedzUsuń
  3. Alcantra - Ogromne gratulacje!! Jesteś wielka!! Kasia KM

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajnie relacja! Aż żałuję, że nie biegłem. Cieszę, że mój doping dał Ci kopa motywacyjnego :) To co, na wiosnę kolejna życiówka? ;) Kwito

    OdpowiedzUsuń
  5. A pojedziesz ze mną do Dębna, Kwito? :-D

    OdpowiedzUsuń
  6. Gratuluję pozytywnego zakręcenia!
    Pozdrawiam,
    Aguszak

    OdpowiedzUsuń
  7. Cieszę się, że Ty się cieszysz:)

    OdpowiedzUsuń