wtorek, 30 kwietnia 2013

12 Cracovia Maraton czyli bardzo bolesne zderzenie ze ścianą

Maratony trzeba umieć biegać. Im więcej się ich przebiegnie, tym większe doświadczenie i tym lepszą strategię można obrać, żeby zrealizować cel.




Ja nie umiem, choć mam nadzieję, że to stan przejściowy. Ale o tym za chwilę.

Wystartowaliśmy z krakowskich Błoni, spod stadionu Wisły. Trasa wiodła przez Rynek; po prawej minęliśmy Sukiennice, nawrotka przez Bramę Floriańską, potem kościół Mariacki, stare kamienice... Wystarczy taki bieg i można się zakochać w Krakowie.

Mimo wczesnej dość pory oraz nienajlepszej dla turystów pogody, zebrało się całkiem sporo kibiców. Najlepsi byli chyba jednak w Nowej Hucie, gdzie łza w oku mi się kręciła, jak najbardziej zagorzale dopingowali nas seniorzy. Jedna pani, w wieku spokojnie po 70-tce miała nawet wuwuzelę; najpierw zagrzewała graniem i wołaniem biegaczy biegnących w głąb osiedla, zaraz potem przechodziła po torach na drugą stronę ulicy i kibicowała tym powracającym. Coś niesamowitego.

Mniej więcej na 20 kilometrze, dzięki zmyślności organizatorów, miałam (po raz pierwszy zresztą jako uczestniczka biegu) możliwość zobaczyć zwycięzcę maratonu. Czarnoskóry biegacz, pewnie Kenijczyk, biegł jak gazela. Doprawdy, patrzyło się na niego z przyjemnością i... zazdrością. On miał do mety jakieś 12 km i może 25 min biegu, a ja 22 i 1h20 min... Powrót był już nabrzeżem Wisły, w kierunku Błoni. I tu niestety nie potrafiłam już się cieszyć z niewątpliwych uroków trasy.

Dobiegłam na metę półtorej minuty gorzej w porównaniu do życiówkowego debiutu na ubiegłorocznym Maratonie Warszawskim. Nie dość, że nie udało się złamać 4h, to jeszcze osiągnęłam gorszy czas. Mąż patrzył na mnie z życzliwym i naprawdę czułym politowaniem, kiedy wylewałam łzy rozpaczy. Wszak on przecież nie dałby rady przebiec nawet połowy. No tak, ale to ON. Nie JA.

Bo wszystko układało się super. Po upalnej sobocie niedziela przywitała nas mżawką i temperaturą w okolicach 15 stopni: był zatem i przyjemny chłodek i lekki, odświeżający prysznic. Miałam zapas energetycznych wspomagaczy, w tym jeden specjalny - na okoliczność ściany. Motywacja może nie taka, jak przed warszawskim (uczciwie rzecz biorąc nie czułam się przygotowana, tak jak powinnam, a trzy dni przed startem nie miałam kiedy odpocząć), ale jednak była. Jakaś tam była. W końcu 15 sekund do nadrobienia z poprzedniego wyniku problemem być nie powinno. Trasa w miarę płaska. Nowe miejsce - był to pierwszy mój bieg poza miejscem zamieszkania, zatem rutyna wykluczona.

I wszystko przebiegało bez oznak, że coś może się zawalić. Na maratonie warszawskim dość miałam już na 25 kilometrze. Tymczasem w Krakowie minęłam 25 km, potem 30 i aż mi się wierzyć nie chciało, że biegnie mi się tak lekko i dobrze. Czas miałam naprawdę niezły, średnia wychodziła jakieś 5:33, czyli wszystko szło ku dobremu. Pomijam fakt, że standardowo wyłączyło mi się Endomondo, ale Garmin działał bez zarzutu. Myślałam sobie: toż to tylko 12 km jeszcze. Mniej, niż robię na normalnych weekendowych treningach. Miałam wrażenie, że oto biegnę po wieniec laurowy mojej nowej życiówki... 

I wtedy nastał 32-33 km. To był ostatni dłuższy podbieg, zaznaczony zresztą na profilu trasy. Niby nic, ale dla zmęczonych mięśni był  jak wyrok. Przeczuwając najgorsze spożyłam połowę porcji Enervitu, który sprzedawca zachwalał jako skuteczny środek na ścianę. 5 km dalej zjadłam resztę - NIE POMOGŁO. Na siedmiokilometrowym odcinku straciłam cały zapas czasu tak pracowicie budowany przez 31 kilometrów. Enervitu więcej nie kupię.

Po drodze, już na trasie wiodącej wzdłuż Wisły fotograf z Fotomaraton.pl nawoływał o uśmiech do obiektywu - mięśnie twarzy miałam tak stężałe, że chociaż próbowałam nadać mej fizys wyraz szczęścia i radości obawiam się, że efekt może być groteskowy. Zdjęcia jeszcze nie są dostępne, więc sprawdzić nie mogę.

3 km przed metą minęła mnie grupka prowadzona przed dwóch pacemakerów z wielkim czarnym napisem "4:00:00" na koszulkach. Chciało mi się wyć z żalu i bezsilności - jak rannemu lwu, któremu po raz kolejny zwierzyna ucieka sprzed nosa. Próbowałam ich gonić, jednak ostatni, najostatniejszy podbieg na zakręcie odbijającym od Wisły, nie długi, raptem kilkumetrowy, ale jednak dość stromy był jak gwóźdź do trumny. Nogi po prostu odmówiły posłuszeństwa: zwalniały, zwalniały i zwalniały. Tak, jak zwalnia samochód, któremu podczas wjazdu pod stromą górę zabrakło paliwa i dociera do szczytu siłą rozpędu tylko po to, żeby zaraz stoczyć się z powrotem w dół.

Na 40 km widząc średni czas 5:40 zawzięłam się, spięłam i zeszłam z tempem bieżącym do ok. 5:45. Co z tego, 200 m przed metą minął mnie jeszcze słynny Kelner: taca sucha, szklaneczki pełne... Na finiszu dojrzałam tylko Zielonooką, która aż wyszła poza barierkę i dopingowała mnie na ostatnich metrach, mając za plecami Pana Ludwika, Dodo i Tatę. Potem jak usiadłam, siedziałam przez dobrych kilka minut.

No dobrze. Miała być relacja, to jest. Teraz wracam na wewnętrzną emigrację kończyć trawić gorycz porażki i lizać rany.

PS. Maraton w Krakowie, oraz marcowy półmaraton w Warszawie uzmysłowiły mi, że bieganie jest sportem towarzyskim, bowiem znacznie lepsze wyniki osiąga się biegnąc z kimś.

PS 2. Co ciekawe, poniedziałku zupełnie nie przeżywałam tak, jak bohaterowie słynnego już wśród biegaczy (i nie tylko) filmiku "The day after the marathon" - fakt, biegać za bardzo nie mogłam, schodzenie po schodach także sprawiało mi pewien dyskomfort, jednakże było całkiem nieźle i na pewno nie tak, jak po maratonie warszawskim. Dziwne, zważywszy na ową ścianę, o jaką się teraz rozbiłam.



4 komentarze:

  1. Co tam czas, przebiegłaś całą trasę a mogłaś zrezygnować n.p. kilometr przed metą;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kilometr przed metą zrezygnować? No też... Nie po to biegnie się 40 km, żeby rezygnować na finiszu ;-)

    Kilometr przed metą to ja przyspieszyłam ;-) Troszeczkę, ale jednak. Poza tym nawet zwycięzca maratonu narzekał, że słaby czas mu wyszedł, bo go na ostatniej dziesiątce wiatr spowolnił (na Bulwarach Wiślanych faktycznie mocno wiało od przodu). No więc pewnie gdyby nie ten wiatr, to życiówka by była (nie tylko Tanzańczyka, ale i moja!) :-D

    OdpowiedzUsuń
  3. No i.... cudna relacja!! No i smutno mi się zrobiło, że nie mogłam Cie pocieszyć na mecie:( i tak jakos mi znajomo to wszystko brzmi ...bo a jakże ... u mnie ściana była i te same mysli w głowie, choc oczywiscie nie na tym kilometrze !!! Bo przecież to był MARATON!!! kochana dystans królewski - dla mnie i wielu..wielu innych nie do przezycia !! A TY !!!! TAAAAAAAKI CZAS !!! jeju, jak ja Ci szczerze gratuluje - czy te dwie, trzy minuty były ważne ??? Przecież po drodze zdążyłaś sie zakochać, powzdychać i jeszcze z wiatrem walkę stoczyć!!! Oj, chyba musze pogadac z miłym Tatą by nastepnym razem powiedzial co trzeba na ucho :)))) By łzy szczęścia były!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach, ten wiatr!;)

    OdpowiedzUsuń