środa, 17 kwietnia 2013

Wielki Finał czyli Choszczówkowy Bieg Katorżnika

Wszystko co dobre w końcu się kiedyś kończy. Toteż 13 kwietnia, w sobotę, zakończył się pierwszy cykl Rodzinnych Biegów Górskich w Choszczówce. I jak to z wielkimi finałami bywa, suma atrakcji przewyższyła chyba wszystkie, które miały miejsce podczas wcześniejszych biegów cyklu.


Pogoda była jak nigdy dotąd: ciepło, słonecznie, pachnąco leśnie i wiosennie. Zmiany zwiastował już bieg dla dzieci. Trasa wydłużona i zmieniona nieco; tu górka, tam przeszkoda, lasek, trzy albo i więcej zakrętów (w zależności od grupy wiekowej)... Przyznam się, że moje Latorośle ledwie doczłapały do mety. Pan Ludwik, który jak zwykle wystartował jak burza, na 50 m przed finiszem stracił parę. Zielonooka dobiegła na równi z rywalką - niemniej zdyszana. Dodo, którego wiodłam za rękę i nieustannie dopingowałam, że to już już, że tylko trochę do końca, aż musiał spocząć na ławce i złapać kilka mocniejszych oddechów, zanim powlókł się po medal. No nie było łatwo. Nie było.



Aż dziwne, że po takim entree nie przyszło mi do głowy, że bieg dla dorosłych może obfitować w niemniej atrakcji. Zaczęło się od ok. dwukilometrowego odcinka rozjeżdżonej drogi, wypełnionej breją wodno-błotno-śnieżną. Jak przyznała jedna z finalistek w kategorii open, Małgosia Sz., najtrudniej było wskoczyć w pierwszą kałużę (woda nierzadko do kostek), a potem już jakoś poszło. Ale ja nie z tych twardzieli i ścigaczy, co walczą o pudło w kategorii open, toteż skrupulatnie omijałam wszelkie grząskie przeszkody, w zamian przedzierając się przez rosnące przy drodze chaszcze. Pamiątki na rękach mam do dziś.

Wydawać by się mogło, że po odbiciu w las, mimo kilku naprawdę mocnych podbiegów będzie już z górki; sucho, łatwo i przyjemnie. Nic bardziej mylnego. Pierwszy podbieg po ciężkim piachu był dużo bardziej uciążliwy niż w okresie zalegającego śniegu, bez względu na ówczesne oblodzenie tudzież lekką odwilż. Drugi i trzeci podbieg podobnie, ale tu zbieganie wymagało lawirowania pomiędzy łachami śnieżnej bardzo uwodnionej już brei, gdzieniegdzie wymieszanej z piachem i błotem. Wąskość ścieżki i gęste krzaki uniemożliwiały strategię wymijania i trzeba było pogodzić się z faktem totalnego przemoczenia i utytłania butów. Co więcej, na zacienionych zboczach górek breja była lekko zmrożona, co potęgowało wrażenie sunięcia w dół ruchami mocno nieskoordynowanymi (czytaj: na rozpaczliwca).

Słońce przygrzewało szczodrze, wiatr dmuchał sobie lekce, toteż większej ulgi dla sponiewieranego wysiłkiem ciała nie było. Na odcinku specjalnym, czyli wydmie, powędrowałam myślami do odległych krajów, widząc siebie jak biegnę w saharyjskim ultramaratonie: skwar, spiekota, w ustach sucho, a nogi ledwie przebierają po głębokim piachu, raz w górę, raz w dół. 


Niosła mnie tylko nadzieja, że za chwilę ostatni zbieg i długa prosta.

Tymczasem za zakrętem czekała mnie niespodzianka: rozstaje i do wyboru droga w typie bagienno-błotym oraz w typie śnieżno-brejowatym. Wybrałam tę drugą, bo bardziej czysta, po czym zorientowałam się, że nie widzę żadnej tasiemki oznaczającej trasę biegu. Po lekkiej konsternacji (przy okazji złapałam większy oddech) dojrzałam tasiemkę wiszącą przy drodze bagiennej, więc chcąc nie chcąc wróciłam na trasę, a po jakichś 100 metrach taplania się w błocie skonstatowałam, że obie drogi się właśnie zbiegają. Miałam nadzieję, że odcinek po betonie pomoże nadrobić czas. Jak się okazało, nadzieja płonna była. Bowiem odcinek betonowy pokryty był dość grubą warstwą w połowie stopniałego śniegu. Szkoda, że nie miałam wioseł. Ostatni kilometrowy odcinek do mety zasługiwał na nagrodę: nie dość, że bagienno-błotny, to bogaty w gigantyczne kałuże. Czyli po 9 kilometrach wytrwałego omijania największego błocka bliskie spotkanie z Wielką Kałużą, o którym wspominała Małgosia Sz., nastąpiło. A potem to już faktycznie było mi wszystko jedno, tyle że właśnie nastała meta i bieg się skończył.

Szacunek dla Organizatorów: trasa spokojnie może aspirować do miana Biegu Katorżnika. No i wpisowe w Choszczówce co najmniej ośmiokrotnie tańsze niż w Lublińcu...


Na mecie kibice zgotowali godne mistrzom jak zawsze gorące powitanie, któremu tym razem towarzyszyła muzyka zespołu Czarne Motyle. Cymbały jak u Jankiela, bębenek, skrzypce... Dźwięki wydobywane i kompozycje - cudne. I to był pierwszy zwiastun najprzyjemniejszego, czyli Wielkiego Podsumowania. Zupa pomidorowa została zjedzona (a była tego dnia przepyszna: sam Pan Ludwik, zazwyczaj bardzo wybredny wciągnął trzy porcje), herbata z cytryną wypita, stroje galowe założone.

Uczestnicy co najmniej 3 biegów w cyklu zostali nagrodzeni przepięknymi witrażowymi medalami, ręcznie robionymi przez podopiecznych Stowarzyszenia Terapeutów (niektórzy podopieczni także uczestniczyli w imprezie).
 

A potem była uroczysta dekoracja zwycięzców. Kategorii było tak wiele, że chyba nie było zawodnika, który nie stanąłby na pudle sam lub z rodziną. I to dzięki tej właśnie szczodrości Organizatorów ja sama zrealizowałam swoje osobiste Postanowienie Noworoczne, które zainaugurowało niniejszy blog. Pomijam tutaj fakt, że bieg finałowy był chyba najwolniejszym moim biegiem w całym choszczówkowym cyklu. Zresztą, któż by o to dbał, wszak liczy się całokształt. :-D 

No więc jest jeszcze ktoś na sali, komu udało się wykonać osobiste postanowienie noworoczne w ciągu pierwszych czterech miesięcy roku? ;-) 


Wielki finał przypieczętował urodzinowy tort Dzikiego - Organizatora Rodzinnych Biegów w Choszczówce... Dziki chyba nieprzypadkowo wybrał ten dzień na Wielki Finał. Były życzenia, laurka od najmłodszych, podrzucanie Dzikiego pod sufit. A tort - czysta poezja... Mmmm.... No żal było wyjeżdżać. Żal. Toteż z niecierpliwością czekamy na następną edycję Rodzinnych Biegów Górskich. Ciekawi mnie także, czy urodziny Dzikiego i tort Teściowej też wejdą do tradycji choszczówkowej imprezy...

2 komentarze:

  1. Przypadkowa koincydencja Finału i urodzin nie wyklucza toru Teściowej w przyszłych edycjach Rodzinnych Biegów...
    DZIKI

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie omieszkam sprawdzić... ;-)

    OdpowiedzUsuń