czwartek, 4 kwietnia 2013

Klamka zapadła

28 kwietnia Maraton w Krakowie. Właśnie po 2 miesiącach wahań opłaciłam start; nie będzie już zmiłuj, powiedziało się "A", trzeba będzie powiedzieć "B" i pobiec. A Mąż się zgodził tylko dlatego, że będzie okazja na połączenie niepożytecznego z pożytecznym, znaczy się pokażemy Krasnalom dawną stolicę Polski. I to właśnie będzie pożyteczne.


Narzekało się na pogodę podczas warszawskiego półmaratonu, a tu proszę, trzeba było się cieszyć starą zasadą, że zawsze może być gorzej. Wszak pogoda w tamtą niedzielę nie była taka zła. Owszem: było zimno. Owszem: były kawałki lodu w kubkach. Owszem: był śnieg zamiast podłogi w przebieralni. Owszem: było choróbsko od wtorku. Ale przecież słońce wyszło, wiatr szczególnie mocny nie wiał, zadymki śnieżnej nie było. No i rekordy się posypały. Tymczasem, tydzień później, na Wielkanoc nie tylko nie zakwitła forsycja, a barwinek trzeba było wygrzebywać spod śniegu: opad i wiatr tak się zintensyfikowały, że psa żal było wypuścić. Dziś mija półtora tygodnia od półmaratonu i nadal, można by rzec, bez zmian: zimno, ponuro, śnieg, słońca niet. I jak tu realizować plany treningowe?


Wczoraj patrząc na to, co się dzieje za oknem od rana biłam się z myślami, czy iść na CTB, czy nie iść. Wszak jeśli już się zapisało na ten maraton, to wypadałoby zrobić plan, żeby chociaż zbliżyć się do wyniku z debiutu. Tymczasem wirus, jaki zaatakował mnie tuż po półmaratonie, skutecznie uniemożliwił realizację trzech treningów, w tym wybiegania na 30 km. No więc patrząc przez okno biłam się z myślami: iść i ryzykować kolejne choróbsko, ale przynajmniej zacząć nadrabiać tygodniowe zaległości, czy nie iść - spędzić sobie wieczór przyjemnie w suchym, ciepłym i przytulnym domu, ale mieć kolejny trening w plecy. 

Wizja 42 km 195 m, które będę miała do przebiegnięcia za nieco ponad 3 tygodnie bez odpowiedniego przygotowania była dość bolesna. 

Poszłam.

Spóźniłam się, ale już po wbiegnięciu na aleję przy Agrykoli dopadł mnie zew biegacza. To jest chyba coś podobnego do tego, co czuje pies, kiedy się go wypuści na dwór.

Wbrew pozorom, zebrała się nas całkiem spora grupka, bodajże 10 osób. Stadion zasypany śniegiem, wokół kanału mokra topniejąca breja, na dodatek ślisko i deszcz ze śniegiem. Do zrobienia bieg interwałowy: 2 min biegu trudnego + 1 min truchtu odpoczynkowego + 1 min biegu trudnego + 30 sek odpoczynku + 30 sek. trudnego + 30 sek odpoczynku i od nowa. 8 takich serii. Po pierwszej już mi się nie chciało. Po drugim dwuminutowym biegu nie miałam siły. Po trzecim z bólem serca zdałam sobie sprawę, że nawet nie ma półmetka. W trakcie czwartej serii zapytałyśmy Agę, czy aby na pewno mamy zrobić osiem. Na pewno. Po ósmym pomyślałam sobie, że spokojnie mogę zrobić jeszcze i dziewiątą i dziesiątą taką serię. Dziwne.

W weekend najgorsze: wybieganie 30 km. Zupełnie nie wiem, jak to zaplanować czasowo i logistycznie, żeby Mąż się znowu nie krzywił. Ech. Ciężkie jest życie biegacza.

2 komentarze:

  1. gnałaś wczoraj do przodu ... od pierwszych minut !!! chyba te wyrzuty sumienia, że tyle treningów opuściłaś tak Cię mobilizowaly :)
    oj, gdybym miała wolne to bym pojechała z Tobą - pokibicowac w Krakowie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. wyrzuty sumienia dobrą motywacją są ;-)

    OdpowiedzUsuń