czwartek, 28 lutego 2013

Sposób na wiosenną euforię

„Nasz kot marcował się w końcu lutego” – tak napisał kiedyś pewien uczeń, nieświadom, że jego spostrzeżenie trafi do annałów humoru z zeszytów szkolnych. Coś w tym jednak jest: dłuższy dzień, słońce przebijające się przez chmury i odczuwalna w powietrzu odwilż dają wszelkim stworzeniom sygnał, że czas budzić się z zimowego snu i ruszyć zadek, bowiem nadeszła pora, aby zanurzyć się w błogim stanie zakochania.


No dobrze, a jeśli partnera już mamy i raczej nie zapowiada się, żeby ów stan faktyczny miał ulec zmianie? Nic prostszego, organizm można oszukać. Wszak wszyscy wiedzą, że miłość to chemia; najczystsza mieszanina hormonów i neuroprzekaźników. Znacie pewnie te uczucia: euforia, rosnąca namiętność, rozpierająca energia i optymizm, uporczywe myśli krążące wokół obiektu westchnień i to wszystko połączone z uciskiem żołądka, przyspieszonym biciem serca i brakiem apetytu.

Tak, tak. To dają o sobie znać m.in. dopamina i noradrenalina, które uruchamiają w naszym mózgu system nagrody. Tylko co to ma wspólnego ze sportem? - pewnie zapytacie. Już spieszę z wyjaśnieniami: podobnie jak większość zakochanych niemal traci rozsądek na samą myśl o bliskim spotkaniu z osobą, na widok której żywiej zabiło im serce, tak nie jest w stanie normalnie funkcjonować biegacz na wieść o zbliżającym się starcie, zwłaszcza starcie w Bardzo Ważnych Zawodach. Uleganiu rozterkom zapobiega adrenalina, dzięki której zaczynamy wierzyć, że możemy przenosić góry: czyli jesteśmy tak odważni, żeby zagadnąć obiekt westchnień, lub tak silni, że damy radę przebiec maraton. Wszelkie problemy, które nas do tej pory nurtowały (w tym orli nos naszej miłości lub pagórkowaty teren trasy) nie mają znaczenia – bo optymistyczne przekonanie, że świat należy do nas i wszystko jest super zapewnia fenyloetyloamina.

Wiadomo, że dla osoby trafionej strzałą Amora rozłąka z ukochaną/ukochanym jest doświadczeniem dość traumatycznym: wywołuje pogorszenie nastroju, niepokój, melancholię, rozdrażnienie, albo nawet depresję. Ukojenie (czyli nagrodę za cierpienia), a więc solidną dostawę dopaminy przynosi dopiero wtulenie się w ramiona wybranki/wybranka. Toteż kiedy mamy w domu biegacza, który nagle zaczął na wszystkich warczeć, albo wręcz przeciwnie – zamknął się w sobie i oddalił w psychiczny niebyt - a damy sobie głowę uciąć za szczerość jego uczuć do nas, wiedzmy, że w domu zagościł też klasyczny nałogowiec. Osobnik ów nie uspokoi się, jeśli się trochę nie przewietrzy, przynajmniej w truchcie. I nawet gdyby taki trening miał kolidować z innymi planami rodzinnymi, lepiej odpuścić i zezwolić na wybieganie: będzie to zbawienne dla zdrowia naszego partnera i całej rodziny.

Jeśli nie jesteście zainteresowani miłosnymi podbojami, ale jednak chcielibyście znowu poczuć tę burzę hormonów, zobaczyć, jak to jest kiedy fenyloetyloamina daje wiarę w siebie i w przyjazne okoliczności, kiedy łagodzi ból mięśni i zwiększa wytrzymałość, a adrenalina pozwala osiągać zawrotne prędkości bez uczucia zmęczenia, gdy noradrenalina ułatwia koncentrację i skupienie się na celu (a oprócz tego powoduje natłok myśli i wzmacnia kreatywność), a dopamina zalewa Was na mecie poczuciem niesamowitej euforii i spełnienia – ruszcie się i zróbcie sobie solidny trening. I wcale nie musicie biegać: możecie popływać, pograć w piłkę, pojeździć intensywnie na rowerze. A jak się już wciągnięcie, spróbujcie potem przestać. To będzie mniej więcej tak, jakby postanowić się odkochać, tkwiąc w najwyższym stadium zakochania.

PS. Że to, co napisałam wyżej działa, wiem nie tylko z własnego doświadczenia. Wystarczy mi popatrzeć na Zielonooką, która ostatnio, każdego dnia spędza czas na pływalni po zajęciach w szkole. Wraca do domu fizycznie zmęczona, ale za to pozytywnie naładowana i - przede wszystkim - zadowolona z siebie.


czwartek, 21 lutego 2013

Trafić pod dobre skrzydła

Nie oszukujmy się: wpływ rodzica na wybór przez jego dziecko konkretnego hobby jest pozorny. Nie mówię tutaj o skrajnych przypadkach, jakim był chociażby ojciec Niccolo Paganiniego, zmuszający przyszłego wirtuoza skrzypiec fizycznymi karami do wielogodzinnych ćwiczeń … 


Oczywiście łatwiej mają rodzice, którzy są w jakiejś dziedzinie zawodowcami, albo chociażby amatorami, którzy z racji wieloletniego zamiłowania przekształcili się w profesjonalistów. Reszcie rodziców pozostaje poszukiwanie. I w znacznej mierze dotyczy to wszelkiego rodzaju dyscyplin sportowych i szeroko pojętego ruchu.

Prezentując dziecku swoje pasje do pływania, biegania, jazdy na nartach czy koniu, żeglarstwa, wspinaczki, podróżowania zachęcamy je do poznawania świata przez konkretne formy aktywności. Ale pasja, czy też opisywany wcześniej przeze mnie tzw. „egoizm rodzica” to nie jedyne pobudki, którymi się kierujemy. Często jest to cały zestaw pobudek. Może to być zwykła obawa, lub też patrząc z innej strony, pragnienie zapewnienia dziecku bezpieczeństwa. Zapisujemy je więc na pływanie albo sztuki walki, żeby było świadome zagrożeń, jakie niesie natura albo życie w społeczeństwie i potrafiło sobie z tym radzić. Może to być także chęć odnalezienia w dziecku „talentu”. Widzimy, że dwuletni maluch rytmicznie kiwa się w takt muzyki, to w te pędy zapisujemy go do szkoły tańca lub baletu. I zaczyna się…

Zielonooka tułała się po różnorodnych szkółkach, szkołach, klubach i zespołach odkąd skończyła mniej więcej 4,5 roku. Zaczęło się, a jakże, od zajęć z baletu. Skończyliśmy po jednym semestrze: bo pani nie taka, bo ćwiczenia nudne, bo rozciąganie boli… Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła chodzić na basen: to także wymagało cierpliwego tłumaczenia, bo po trzech miesiącach nastąpił kryzys i totalna odmowa chodzenia na pływalnię w celach nauki, a nie rekreacji (czytaj: pluskania się w brodziku i zjeżdżania rurą). Zajęcia kontynuowaliśmy, a kryzys powracał systematycznie co kilka miesięcy.

Tymczasem, mając już skończone 5 lat, Zielonooka trafiła do dziecięcego zespołu piosenki i tańca, niegdyś bardzo prestiżowego i powszechnie znanego, obecnie tylko z tradycjami. Była najmłodsza w swojej grupie wiekowej. Piosenki były fajne, zajęcia taneczne też, pani choreograf sympatyczna, ale koleżanki złośliwe, bo z Zielonookiej żartowały. Pomijam tutaj, że jedne koleżanki były miłe, uprzejme i pomocne, inne Zielonooką się specjalnie nie interesowały, a tych mniej sympatycznych była ilość znikoma. Fakt faktem, Zielonookiej przestało się podobać, ale wytrzymała rok. Potem znowu trafiła do szkółki baletowej, gdzie będąc dość już wyćwiczoną i wiekowo najstarszą dziewczynką brylowała w grupie. Jej autorytet pośród młodszych koleżanek nie przekładał się niestety na szczególny rozwój umiejętności tanecznych, więc doszliśmy do wniosku, że o ile sam balet jest ok., tak niestety nie ta grupa wiekowa. Zrezygnowaliśmy, zwłaszcza że na horyzoncie pojawiła się nowa opcja.

Kierując się sugestią zaprzyjaźnionej osoby, zapisaliśmy córkę na gimnastykę artystyczną: bo sport ogólnorozwojowy, jest w tym i balet i muzyka i solidne ćwiczenia. Okiem trenerki Zielonooka miała szansę na spore osiągnięcia, tymczasem różne aspekty związane z treningami, w tym zmiana trenerki spowodowały, że i w tym sporcie Zielonooka się nie odnalazła. Chciała gimnastykę ćwiczyć i nie chciała. Podobało jej się i nie podobało. Dobre pół roku minęło, zanim podjęliśmy ostateczną decyzję o rezygnacji.

I co Zielonookiej zostało? Otóż zostało pływanie. Przez dwa lata chodziła na półgodzinne zajęcia dwa razy w tygodniu. Bywały momenty, że protestowała, że jej się nie chciało, że niewiele brakowało, że i z tego byśmy zrezygnowali. I nagle nastąpił przełom: Zielonooka trafiła pod skrzydła pani Oli. Bowiem szkółkę, gdzie co jakiś czas zmieniała się osoba prowadząca, zmieniliśmy na UKS i zajęcia trzy razy w tygodniu po godzinie. Przez pierwszy miesiąc było standardowo: bo koleżanki są lepsze, szybsze, więcej umieją, a Zielonooka jest zawsze na końcu, więc Zielonookiej jest przykro i wcale jej się to nie podoba. Mimo to, namawiana przez trenerkę, pojechała na pierwsze zawody, zaledwie po półtora miesiąca treningów i uczenia się nowego stylu. Na zawodach był strach, była histeria nawet, ale skończyło się dobrze: Zielonooka przepłynęła po dwie długości basenu w dwóch konkurencjach i nie była ostatnia na liście! To się liczyło, oto dostała pierwszy solidny zastrzyk motywacji.

Mija już blisko 5 miesięcy uczęszczania Zielonookiej na zajęcia z pływania u pani Oli i doprawdy nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałam: nie chce mi się, nie podoba, nie lubię. Za to każda przerwa w zajęciach spowodowana na przykład chorobą, powoduje u Zielonookiej emocje niemal jak w greckiej tragedii.

Zielonooka, prowadzona przez trenerkę będącą także psychologiem sportu, wspina się na kolejne szczeble umiejętności i czyni to z radością i widoczną satysfakcją. Pod skrzydłami pani Oli rozwinęła swoje małe skrzydełka i nareszcie jej ambicja kieruje ją we właściwym kierunku, czyli ku doskonaleniu się. Do dziś pamiętam, jak jeszcze w grudniu, po zaledwie kilkunastu godzinach trenowania nowego stylu Zielonooka mi oświadczyła: - Dzisiaj to omal się nie utopiłam. Jak to?! – byłam naprawdę zaniepokojona. – No bo bardzo chciałam w zawodach popłynąć motylkiem i pani Ola mi powiedziała, że jak przepłynę cztery długości tym stylem, to mnie zapisze.I co? – dociekałam. – Nie miałam siły już, i dlatego myślałam, że się utopię, ale przepłynęłam.

W zasadzie nigdy nie będziemy pewni, w jakim sporcie odnajdą się nasze dzieci. Wbrew pozorom może to być dyscyplina, której byśmy nigdy o to nie podejrzewali, szczególnie jeśli już raz próbowaliśmy i się nie udało. Tymczasem wystarczy jedna „pani Ola”, żeby wszystko wywrócić do góry nogami: żeby dziecko zapałało afektem do sportu, którego zalet wcześniej nie dostrzegało i za którym najnormalniej w świecie nie przepadało. My, rodzice, możemy dzieciom tylko pomóc, próbując znaleźć osobę, która w umiejętny sposób poprowadzi je we właściwym kierunku i pod swoimi skrzydłami pomoże rozwinąć im ich własne, nieopierzone przecież jeszcze dobrze skrzydełka.

A jeśli później zmienią im się upodobania? A czy to ma jakieś znaczenie?

sobota, 16 lutego 2013

Rodzinne Biegi Górskie 3 - okiem zaangażowanym


Wyobraźcie sobie jesienny albo zimowy sobotni poranek. Otwieracie oczy, patrzycie w okno: jest mglisto, ponuro, ciężkie szare chmury zasnuwają niebo, przez które nie przebija się ani skrawek błękitu. Na termometrze temperatura wskazuje okolice zera. Plucha albo zmrożony śnieg. Marzycie, aby mocniej otulić się kołdrą, przewrócić się na drugi bok, przymknąć powieki i dokończyć ostatni epizod sennego marzenia.


Tymczasem Wasze nazwiska widnieją na liście startowej Rodzinnych Biegów Górskich w Choszczówce, bo oto, w przypływie ochoty na fajną zabawę, zapisaliście siebie i swoje dzieci na imprezę biegową. Korzystacie z okazji, bo imprez sportowych, w których możecie wziąć udział całą rodziną, jest jak na lekarstwo.
 
Nie ma więc zmiłuj, trzeba się zbierać, zwłaszcza jeśli należy przeznaczyć godzinę na dojazd. Zaczyna się nerwowy pośpiech i wszystko, co mu towarzyszy, a czego wymieniać tutaj nie wypada. Ostatecznie, jeszcze z odpowiednim zapasem czasu udaje się Wam zapakować dzieci, niezbędne bagaże i siebie do samochodu i dojeżdżacie na miejsce. Bywa, że w ostatniej chwili odbieracie numery startowe i przypinacie je dzieciom. Gong i oto rozpoczyna się bieg najmłodszych. Huśtacie się na emocjach: poranne rozdrażnienie zamienia się w szalone dopingowanie waszych pociech, które mierzą się z trzystumetrowym dystansem. Krzyczycie, wołacie, zachęcacie do walki i niepoddawania się, albo łapiecie maluchy za ręce, żeby choć trochę ułatwić im bieg. Dzieciaki wpadają na metę… Medale, gwar, okrzyki radości, gratulacje – krótko mówiąc: kontrolowane zamieszanie. Emocje lekko opadają po to, żeby za chwilę osiągnąć apogeum tuż przed startem biegu dla dorosłych, biegu na dystansie 10 kilometrów w niełatwym terenie. Wasze dzieci udają się zgodnie na zajęcia plastyczno-ruchowe, a wy na linię startu. Napięcie znowu rośnie…

 

To już trzecia taka, organizowana przez Stowarzyszenie Terapeutów, impreza biegowa, która miała miejsce w Choszczówce pod Warszawą. Pogoda, tak jak poprzednio, nie rozpieszczała, ale też nie pokrzyżowała planów ani organizatorom, ani uczestnikom. Tydzień temperatury oscylującej nieco powyżej zera stopni Celsjusza, a następnie mróz, który ściął lekko stopniały śnieg sprawiły, że trasa przeznaczona dla dorosłych stała się bardzo wymagająca i z góry na wygranych pozycjach stanęli biegacze wyposażeni w specjalne buty z kolcami lub chociaż antypoślizgowe nakładki na buty. Pozostali mogli mieć wrażenie, że starając się pokonać początkowy, rozjeżdżony przez pojazdy i mocno zlodowaciały odcinek drogi, tak naprawdę przebierają nogami w miejscu, albo biegną na rozpaczliwca, starając się łapać równowagę po kolejnym poślizgu.
 
Potem nie było o wiele lepiej, bo zalegający na leśnych ścieżkach, dość ubity śnieg ograniczał tempo biegu. Można było zatem przygotować się na ekstremalny wysiłek i walkę o własny wynik. A że trasa w Choszczówce jest już dla bywalców przewidywalna i raczej nie może sprawić niespodzianek, można też było założyć, że chętnych na tego typu wyzwania z edycji na edycję będzie coraz mniej. Tymczasem frekwencja, jak i poprzednimi razy, dopisała; uczestników nie zraziło ani zimno, ani trudne warunki biegowe.

Dorośli dostali na własne życzenie mocne podbiegi po śniegu, piachu i leżących gałęziach, czyli to, co lubią najbardziej w crossowych górskich biegach, a dzieci: najpierw trochę solidnego ruchu z lekką dozą rywalizacji, ale bez przegranych, a potem kreatywną zabawę polegającą między innymi na tworzeniu obrazków z ziaren pszenicy, słonecznika, czy też na lepieniu z gliny. Miały też do dyspozycji całe pudło różnorodnych zabawek, toteż zajęte sobą zupełnie zapomniały, że rodzice gdzieś się podziali…
 
 
Tradycyjnie była dekoracja zwycięzców w kategoriach pań i panów, była gorąca zupa pomidorowa, herbata z cytryną i - podnoszące ciśnienie większości młodszych i starszych uczestników – losowanie nagród od sponsorów. Czyli było wszystko, co na takiej imprezie być powinno. Tym razem jednak szczególny akcent stanowiły medale: ze szkliwionej ceramiki, ręcznie wykonane przez autystycznych podopiecznych Stowarzyszenia Terapeutów. Każdy medal był wyjątkowy, niepowtarzalny...
 

 
Wyobraźcie sobie, że mimo nienajlepszej pogody Wy i Wasze dzieci spędziliście czas na świeżym powietrzu, aktywnie i kreatywnie. Że wracacie do domu w pełni zadowoleni, w szampańskich niemal nastrojach. Warto było zwlec się z łóżka, prawda?

piątek, 8 lutego 2013

Egoizm rodzica


Zastanawialiście się kiedyś nad tym, co Wami kieruje, kiedy wdrażacie swoje Latorośle w sportową aktywność, szczególnie taką, którą uprawialiście, uprawiacie, bądź chociażby lubicie? Czy aby przypadkiem nie jest to szczególny, jakże wyrafinowany przejaw rodzicielskiego egoizmu?


No bo tak: ledwie się małe urodzi, zapisujemy je na zajęcia z pływania dla niemowląt, kupujemy jeździki, gumowe koniki, hulajnogi, trzykołowce, biegowe rowerki. Potem intensywnie pracujemy nad tym, żeby Latorośl jak najszybciej opanowała: jazdę na normalnym, dwukołowym rowerze z pedałami; pływanie, a przynajmniej utrzymywanie się na wodzie i nie banie się tejże; jazdę na nartach, żeby chociaż z oślej łączki potrafiło zjechać; jazdę na trzykołowych rolkach, wrotkach, łyżwach. Ładujemy je w rowerowe przyczepki, foteliki albo w chusty i nosidła, i wozimy lub nosimy ze sobą "na wycieczki", albo pchając specjalny wózek bierzemy udział w biegowych zawodach, czy chociażby zwykłych treningach w terenie lub na stadionie. Możemy też, wzorem miłej Koleżanki z sąsiedniego bloga, wdrażać małe w przygodę z narciarstwem biegowym...

Takie dziecię może sobie myśleć różne rzeczy, na przykład: - znowu mnie wsadzili "w to" i gdzieś łażą. A ja muszę "w tym" tkwić. A wcale nie chcę. Nie mogę się ruszać. Ciasno mi. Trzęsie za bardzo. Wcale mi się nie podoba. Ułłłaaaaa!!!!!

A co myśli sobie rodzic? Na przykład: - no, nareszcie mogę się wyrwać z tego kieratu, odetchnąć świeżym powietrzem. Zażyć spokoju, bo Ono zapewne zaśnie. Albo: - a jak zaśnie, to ja sobie pobiegam, pojeżdżę, pospaceruję, popływam, etc. Albo: - jak Je przyzwyczaję do (biegania lub jazdy na... tu można wpisać sobie dowolny sprzęt, począwszy od monocyklu, przez panczeny, na jeździe konnej kończąc) teraz, to za jakiś czas Ono będzie biegać (jeździć j.w.) ZE MNĄ (albo i beze mnie). I WTEDY WRESZCIE ODŻYJĘ!

Przyznam się uczciwie, że takie myśli nie były mi obce i świadoma jestem mało chlubnego ich podłoża. Bo jeśli człowiek decyduje się już na dziecko, zwłaszcza pierwsze, to wtedy jeszcze nie wie, że - wraz z pojawieniem się malucha - świat wywróci się do góry nogami i nigdy już, NIGDY nie będzie taki sam. A potem trzeba sobie jakoś radzić w tym nowym świecie.

Co więc robi rodzic, aby przystosować się do nowej sytuacji i nie zwariować pośród pieluch, śliniaków, smoczków, butelek, nieprzespanych nocy, niedojedzonych posiłków (bo ledwie uśpiona dziecina postanawia oświadczyć wszem i wobec, że wcale nie jest uśpiona, podczas gdy ty zamierzasz w spokoju spożyć upragniony obiad), następnie nocników, zepsutych zabawek, porwanych książek, tłuczenia pokrywkami, palców albo kredek w kontakcie, wywalonych zawartości szuflad, pytań "a po co?", "a dlaczego?", "bo ona mi zabrała!", "a on mnie uszczypnął"? Otóż wdraża swoje potomstwo w aktywności, które jemu, RODZICOWI sprawiają przyjemność i zapewnią najpierw krótszą, a potem dłuższą już chwilę na oddanie się własnemu hobby. Czyż to nie czysty egoizm właśnie?

Zatem, kierując się wyżej opisanymi przejawami dbania o własne ego wdrożyliśmy, między innymi, nauczanie jazdy na nartach u naszych 3-letnich wówczas Bliźniaków i 6-letniej Zielonookiej. Z założenia po to, żeby któregoś dnia wybrać się z Latoroślami na przyzwoity stok i jak ludzie poszusować dla czystej przyjemności. Zaczęło się od 15 minut, które zarówno Pan Ludwik, jak i Dodo wytrzymywali z instruktorką tylko dlatego, że byli przekupywani od czasu do czasu łakociami, okraszonymi tekstem: - jak jeszcze raz zjedziesz, to dostaniesz swój ulubiony batonik, zobacz, tu go mam. W ten oto sposób, w drugim roku nauczania doszliśmy do 30 minut, w porywach nawet do godziny, jeśli dziecię miało dobry dzień. Przekupywanie nadal stanowiło integralny element owej edukacji, jakże zyskownej dla obu stron: rodzic otrzymywał perspektywę rychłej nagrody w postaci nauczonego dziecięcia, a dziecię zbierało pokaźną kolekcję batoników, czekoladek, cukierków, których nie było w stanie przejeść, ale przecież sam zbiór się liczył...

A w tym roku... W tym roku, ponieważ dzieci podrosły i w związku z tym weszliśmy na nowe poziomy motywacji, przekupstwo wystąpiło tylko raz: - jeśli będziesz ładnie jeździł, tak jak pokazałeś ostatnio, i nie będziesz się specjalnie przewracał, narzekał, że cię bolą nóżki, a pan instruktor to potwierdzi, to... dostaniesz JAJKO NIESPODZIANKĘ!

No i zadziałało! A efekt? Ech.... efekt jakże oczekiwany przez rodzica za te lata wyrzeczeń i inwestycji w Latorośle! Aż łzy w gardle dławiły, kiedy zdałam sobie sprawę, że nareszcie mogliśmy całą rodziną wjechać wyciągiem na całkiem sporą górę, a potem z niej tak po prostu – bez żadnych przykrych przygód - ZJECHAĆ! :-)


Być jak diesel

Nasz organizm to kawał lenia i spryciarza: kiedy on wmawia Ci, że już nie może, Ty musisz go przekonać, że owszem, może, a nawet więcej.


Kolejny środowy CTB był jednym z ostatnich, kiedy pracowaliśmy nad siłą wykorzystując ścianę płaczu - czyli podbieg na Agrykoli. Przypadło mi w sumie 12 podbiegów w trzech cyklach po cztery podbiegi. Za tydzień apogeum szaleństwa: 14 podbiegów w dwóch cyklach po siedem.

I jak było? Ano tak samo, jak zwykle. Pierwsze cztery podbiegi wykonane na lekko tylko zmęczonych rozgrzewką mięśniach przeszły gładko. Potem odpoczynkowe kółko za Zamkiem Ujazdowskim. Kolejne cztery... i się zaczęło. Zdechłam już na pierwszym (licząc od początku: piątym). Na następnym dostałam kolki, która towarzyszyła mi do kolejnego obiegnięcia Zamku. Wtedy mój organizm dobitnie zaznaczał: - słuchaj, no nie mogę już, weź sobie odpuść, zatrzymaj się na chwilkę, odpocznij, weź kilka głębszych oddechów, a jak już tak koniecznie musisz biegać, to sobie chociaż minutową przerwę zrób...

Kusił tak bardzo, że faktycznie miałam ochotę sobie w którymś miejscu zwolnić, na przykład podczas zbiegania ze schodów prowadzących od Zamku, albo skrócić dystans. Ale nie. Pamiętając, że zwodzi mnie tak za każdym razem, twardo starałam się nadgonić Weronikę, która tego dnia złapała taki wiatr w żagle, że zostawiła mnie najpierw na kilka, potem na kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt metrów.

Zostały mi ostatnie cztery podbiegi. Licząc od początku, na dziesiątym, on - organizm, zorientowawszy się, że nie odpuszczę, sięgnął do całkiem sporych zapasów energii, które wcześniej sobie w mięśniach i tkance tłuszczowej zmagazynował. Toteż miałam wrażenie, że dopiero zaczęłam trening. Dwa ostatnie podbiegi biegło mi się lekko, łatwo i przyjemnie. Szkoda tylko, że to był właściwie koniec treningu.

Podsumowując: nie wierzcie mu, kiedy twierdzi, że nie może. Jemu się po prostu nie chce i robi wszystko, żeby Was oszukać. Zmuszajcie go do wysiłku, coraz większego, dłuższego. Niech się przyzwyczai i będzie jak ten diesel: spokojnie, pewnie i wytrwale pociągnie Was do przodu. Nawet pod górę. ;-)

wtorek, 5 lutego 2013

Sprytny plan czyli bieganie w nieznane

Nie ma to jak sobie sprytnie zaplanować trening, a potem utknąć gdzieś w lesie, w głębokim śniegu.


 
 
Zdarzył nam się trochę nieplanowany wyjazd do jednego z polskich narciarskich kurortów: Krynicy Zdroju. Ulokowaliśmy się w prywatnym domu nieopodal Parku Słotwiny. Jeszcze wieczorem, w dniu przyjazdu, przeprowadziłam rekonesans i z satysfakcją stwierdziłam, że będzie gdzie trenować siłę: otóż z oddalonego o ok. 200 m Parku, tuż za zabytkową pijalnią, biegła dość stromo w górę ścieżka. I ją to upatrzyłam sobie na trening, tym bardziej, że bieganie na dłuższe dystanse raczej odpadało z uwagi na dość oblodzone chodniki.

Dwa dni później, w poniedziałek o poranku wyruszyłam na zmagania z górą. Biegło się ciężko, jako że śnieg był dość głęboki, a ścieżka o tej porze roku mało uczęszczana. Dotarłam do rozwidlenia i ambitnie wybrałam szlak w górę. Śnieg był nieustępliwy, zapadający się i ostatecznie mój bieg przeszedł w marszobieg, po czym zamienił się w dość rozpaczliwą wspinaczkę i kluczenie po kolejnych, coraz węższych i mniej widocznych rozwidleniach. Uznałam w końcu, że może rozumniej będzie zawrócić i zrobić sobie z dziesięć podbiegów na pierwszym, ubitym jeszcze odcinku ścieżki. W sumie trening zakończył się po niespełna godzinie i zrobieniu nieco ponad 3 km. Obiektywnie rzecz ujmując: chyba nienajgorzej.

Kolejnego dnia bieganie sobie odpuściłam, bo zależało nam na wcześniejszym dotarciu na stok. Na dodatek Dodo złapał lekkie przeziębienie i musiałam rozpocząć akcję ratunkową w postaci pojenia go napojem z imbiru, cytryny i miodu. Inaczej, i jemu i mnie groziło przesiedzenie w domu do końca ferii.

W środę, wiedząc, że spędzę z Dodo dzień w domu, postanowiłam udać się na dłuższe wybieganie. Przebiegłam Park, nie oglądając się nawet na ścieżkę, którą wspinałam się dwa dni wcześniej, a potem skręciłam w pierwszą napotkaną ulicę w lewo i POD GÓRĘ. Zapowiadało się nieźle. Pomyślałam sobie nawet, że ta ulica o długości nie ustępującej podbiegowi na Agrykoli nadałaby się idealnie do potrenowania siły, niemniej jednak zamiast biegać tam i z powrotem, ostatecznie zdecydowałam się na bieganie krajoznawcze. Po ok. 500 m ulica się skończyła i zaczął się las. Minęłam drwali tnących konary sosen i podążyłam śladami sań zagłębiając się krętą drogą między gęstniejące drzewa. Wdychałam rześkie powietrze, napawałam się widokiem ośnieżonych jodeł i przebijałam się przez śnieg zalegający po kostki. A potem powyżej kostek. I ślad po saniach i końskich kopytach wcale mi sprawy nie ułatwiał. Śnieg był zmrożony z wierzchu, twardy, zdawał się kaleczyć łydki. Na dodatek dróżka prowadziła wytrwale do góry. Chociaż tyle, zawsze jakąś siłę się zrobi - przemknęło mi po głowie. Nagle endomondo zaskrzeczało: 2 km w 22 minuty. No rewelacja - myślę sobie - z kijkami do nordic walking byłoby szybciej. I kiedy śnieg zaczął mi sięgać kolan i wcale nie przypominał lekkiego, miękkiego puchu, doszłam do wniosku, że chyba czas wracać. Kusiło mnie pobiec na przełaj, odnaleźć jedno z rozwidleń ścieżki prowadzącej od Parku Słotwińskiego. Nawet znalazłam dość szeroką odnogę biegnącą w dół, w kierunku - jak mi się zdawało - Parku. Ruszyłam zatem w tę odnogę i po ok. 50 m, kiedy zaczęłam zapadać się w śniegu po uda zrozumiałam, że to nie był jednak dobry pomysł. I w końcu, jak pomysłowemu Dobromirowi zapukała mi do głowy myśl, że może warto byłoby sprawdzić na GPS-ie w telefonie, gdzie ja faktycznie się znajduję.

No i się okazało, że dotarłam jakieś półtora kilometra dalej niż nasze lokum, o Parku Słotwińskim nie wspominając. Sobie mogłam zbiegać na przełaj, ciekawe, gdzie bym dotarła... Z poczuciem głębokiej porażki zawróciłam. Na pocieszenie powdychałam sobie jeszcze powietrza pachnącego śniegiem, lasem i ciętym przez drwali drewnem. Kiedy dotarłam do domu, licznik pokazał 4,32 km w... 41 minut. Zrozumiałam, że nie pozostaje mi nic innego, jak bieganie po chodnikach wzdłuż ulicy...

A potem nastała odwilż. I o ile trasy narciarskie jak najbardziej nadawały się do szusowania, tak myśl o bieganiu po topniejącej, śliskiej brei nie napawała mnie szczęściem i radością. Tkwiąc w poczuciu winy obiecałam sobie, że będę trenować siłę wciągając na górę sanki Latorośli...