wtorek, 30 kwietnia 2013

12 Cracovia Maraton czyli bardzo bolesne zderzenie ze ścianą

Maratony trzeba umieć biegać. Im więcej się ich przebiegnie, tym większe doświadczenie i tym lepszą strategię można obrać, żeby zrealizować cel.




Ja nie umiem, choć mam nadzieję, że to stan przejściowy. Ale o tym za chwilę.

Wystartowaliśmy z krakowskich Błoni, spod stadionu Wisły. Trasa wiodła przez Rynek; po prawej minęliśmy Sukiennice, nawrotka przez Bramę Floriańską, potem kościół Mariacki, stare kamienice... Wystarczy taki bieg i można się zakochać w Krakowie.

Mimo wczesnej dość pory oraz nienajlepszej dla turystów pogody, zebrało się całkiem sporo kibiców. Najlepsi byli chyba jednak w Nowej Hucie, gdzie łza w oku mi się kręciła, jak najbardziej zagorzale dopingowali nas seniorzy. Jedna pani, w wieku spokojnie po 70-tce miała nawet wuwuzelę; najpierw zagrzewała graniem i wołaniem biegaczy biegnących w głąb osiedla, zaraz potem przechodziła po torach na drugą stronę ulicy i kibicowała tym powracającym. Coś niesamowitego.

Mniej więcej na 20 kilometrze, dzięki zmyślności organizatorów, miałam (po raz pierwszy zresztą jako uczestniczka biegu) możliwość zobaczyć zwycięzcę maratonu. Czarnoskóry biegacz, pewnie Kenijczyk, biegł jak gazela. Doprawdy, patrzyło się na niego z przyjemnością i... zazdrością. On miał do mety jakieś 12 km i może 25 min biegu, a ja 22 i 1h20 min... Powrót był już nabrzeżem Wisły, w kierunku Błoni. I tu niestety nie potrafiłam już się cieszyć z niewątpliwych uroków trasy.

Dobiegłam na metę półtorej minuty gorzej w porównaniu do życiówkowego debiutu na ubiegłorocznym Maratonie Warszawskim. Nie dość, że nie udało się złamać 4h, to jeszcze osiągnęłam gorszy czas. Mąż patrzył na mnie z życzliwym i naprawdę czułym politowaniem, kiedy wylewałam łzy rozpaczy. Wszak on przecież nie dałby rady przebiec nawet połowy. No tak, ale to ON. Nie JA.

Bo wszystko układało się super. Po upalnej sobocie niedziela przywitała nas mżawką i temperaturą w okolicach 15 stopni: był zatem i przyjemny chłodek i lekki, odświeżający prysznic. Miałam zapas energetycznych wspomagaczy, w tym jeden specjalny - na okoliczność ściany. Motywacja może nie taka, jak przed warszawskim (uczciwie rzecz biorąc nie czułam się przygotowana, tak jak powinnam, a trzy dni przed startem nie miałam kiedy odpocząć), ale jednak była. Jakaś tam była. W końcu 15 sekund do nadrobienia z poprzedniego wyniku problemem być nie powinno. Trasa w miarę płaska. Nowe miejsce - był to pierwszy mój bieg poza miejscem zamieszkania, zatem rutyna wykluczona.

I wszystko przebiegało bez oznak, że coś może się zawalić. Na maratonie warszawskim dość miałam już na 25 kilometrze. Tymczasem w Krakowie minęłam 25 km, potem 30 i aż mi się wierzyć nie chciało, że biegnie mi się tak lekko i dobrze. Czas miałam naprawdę niezły, średnia wychodziła jakieś 5:33, czyli wszystko szło ku dobremu. Pomijam fakt, że standardowo wyłączyło mi się Endomondo, ale Garmin działał bez zarzutu. Myślałam sobie: toż to tylko 12 km jeszcze. Mniej, niż robię na normalnych weekendowych treningach. Miałam wrażenie, że oto biegnę po wieniec laurowy mojej nowej życiówki... 

I wtedy nastał 32-33 km. To był ostatni dłuższy podbieg, zaznaczony zresztą na profilu trasy. Niby nic, ale dla zmęczonych mięśni był  jak wyrok. Przeczuwając najgorsze spożyłam połowę porcji Enervitu, który sprzedawca zachwalał jako skuteczny środek na ścianę. 5 km dalej zjadłam resztę - NIE POMOGŁO. Na siedmiokilometrowym odcinku straciłam cały zapas czasu tak pracowicie budowany przez 31 kilometrów. Enervitu więcej nie kupię.

Po drodze, już na trasie wiodącej wzdłuż Wisły fotograf z Fotomaraton.pl nawoływał o uśmiech do obiektywu - mięśnie twarzy miałam tak stężałe, że chociaż próbowałam nadać mej fizys wyraz szczęścia i radości obawiam się, że efekt może być groteskowy. Zdjęcia jeszcze nie są dostępne, więc sprawdzić nie mogę.

3 km przed metą minęła mnie grupka prowadzona przed dwóch pacemakerów z wielkim czarnym napisem "4:00:00" na koszulkach. Chciało mi się wyć z żalu i bezsilności - jak rannemu lwu, któremu po raz kolejny zwierzyna ucieka sprzed nosa. Próbowałam ich gonić, jednak ostatni, najostatniejszy podbieg na zakręcie odbijającym od Wisły, nie długi, raptem kilkumetrowy, ale jednak dość stromy był jak gwóźdź do trumny. Nogi po prostu odmówiły posłuszeństwa: zwalniały, zwalniały i zwalniały. Tak, jak zwalnia samochód, któremu podczas wjazdu pod stromą górę zabrakło paliwa i dociera do szczytu siłą rozpędu tylko po to, żeby zaraz stoczyć się z powrotem w dół.

Na 40 km widząc średni czas 5:40 zawzięłam się, spięłam i zeszłam z tempem bieżącym do ok. 5:45. Co z tego, 200 m przed metą minął mnie jeszcze słynny Kelner: taca sucha, szklaneczki pełne... Na finiszu dojrzałam tylko Zielonooką, która aż wyszła poza barierkę i dopingowała mnie na ostatnich metrach, mając za plecami Pana Ludwika, Dodo i Tatę. Potem jak usiadłam, siedziałam przez dobrych kilka minut.

No dobrze. Miała być relacja, to jest. Teraz wracam na wewnętrzną emigrację kończyć trawić gorycz porażki i lizać rany.

PS. Maraton w Krakowie, oraz marcowy półmaraton w Warszawie uzmysłowiły mi, że bieganie jest sportem towarzyskim, bowiem znacznie lepsze wyniki osiąga się biegnąc z kimś.

PS 2. Co ciekawe, poniedziałku zupełnie nie przeżywałam tak, jak bohaterowie słynnego już wśród biegaczy (i nie tylko) filmiku "The day after the marathon" - fakt, biegać za bardzo nie mogłam, schodzenie po schodach także sprawiało mi pewien dyskomfort, jednakże było całkiem nieźle i na pewno nie tak, jak po maratonie warszawskim. Dziwne, zważywszy na ową ścianę, o jaką się teraz rozbiłam.



środa, 24 kwietnia 2013

Kula śniegowa

Na dzisiejszym CTB, po półtora roku biegania pod okiem trenerów zaczęłam rozumieć swój organizm. I zrozumiałam, że jestem jak kula śniegowa.

Mieliśmy do przebiegnięcia 8 powtórzeń po 400 m w tempie startowym (ok. 1:40 na okrążenie) + 400 m truchtem. Biegłam w grupce takich puchatków jak ja - z małym odstępstwem dla Kuby, który ma zdecydowanie większe możliwości. 

Na pierwszym okrążeniu zostałam jakieś 20 m z tyłu. Miałam wrażenie, że jeszcze trochę i na czterech kończynach będę za nimi człapać. Ozór miałam do pasa. Oddech szarpany przechodzący w ciężkie sapanie. Na szczęście zaczął się trucht. Ulga.

Na drugim kółku nie było lepiej. Znowu strata do koleżanki nadającej tempo, znowu wlokłam się na końcu. Jak ja cierpiałam. Za jakie grzechy... Na co mi to... Po co...

Odpoczynkowy trucht był jak wybawienie.

Na trzecim kółku utrzymałam tempo i chociaż dobiegłam czwarta, to już w stawce.

Tempo zaczęłam dyktować od piątego kółka, jeszcze niepewnie, ale jednak. Poczułam bowiem zew krwi. Jakby nowe siły we mnie wstąpiły. Przyspieszałam. Dosłownie jak ta kula śniegowa. Najpierw malutka, ledwie się toczy, a potem nabiera rozpędu i... Ostatnie okrążenie -  pestka, doprawdy.

Szkoda tylko, że wraz ze wzrostem temperatury otoczenia, kula - zgodnie z naturą - szybko topnieje.

Już od jakiegoś czasu podejrzewałam, że ze mnie to żaden sprinter. No i wylazło. Jak ja się rozgrzeję i nabiorę tempa, to akurat inni kończą biec, bo właśnie meta...C'est la vie.

PS. A może to nie kula śniegowa tylko lokomotywa (ta od Tuwima)? 

niedziela, 21 kwietnia 2013

Bociany, rolki, maraton i sztafeta czyli podsumowanie tygodnia

W czwartek zrobiłam sobie ostatnie długie wybieganie przed maratonem. Tym razem w tempie bardzo spoczynkowym (w przeciwieństwie do tempa maratońskiego, które nadałam treningowi na 28 km przed dwoma tygodniami). Na 16 kilometrze, mając już dom w zasięgu ręki, a może raczej nogi dojrzałam kątem oka jakieś sporych rozmiarów cienie odbijające się od czystego lazuru nieba. Spojrzałam do góry i... w tym momencie jakiś chłopiec z domu, który właśnie mijałam zawołał: bociaanyyy! Bociaaanyyyy!. A jednak. Przyleciały. Jest w naszej wsi, przy głównej drodze słup specjalnie postawiony dla bocianów, na który przeniesiono ich gniazdo ze słupa energetycznego. Nie tak dawno, kiedy zima - której już miało nie być z uwagi na nastanie kalendarzowej wiosny - znowu sypnęła śniegiem, spoglądałam na gniazdo i myślałam sobie, że w tym roku pozostanie puste. Niesłusznie zwątpiłam: przedwczoraj dojrzałam główkę wystającą nieco ponad brzeg gniazda, a dzisiaj bocianią parę w pełnej rozciągłości :-)

Również w czwartek, Pan Ludwik i Dodo założyli po raz pierwszy w swym życiu rolki. Lekcje na łyżwach przydały się - Pan Ludwik zasuwa jak stary skater. Dodo - jak zwykle z dużą dozą ostrożności. Z basenu przyjechała Zielonooka - też zapragnęła pośmigać jak Pan Ludwik. Pierwsze pięć minut było dość koślawe, ale tylko pierwsze pięć minut. Aż miło patrzeć, jak szybko Latorośle łapią nowe. Szacunek dla Pana Ludwika, który pobijał rekordy w ilości upadków: pierwszego dnia z bananem na twarzy doliczył się jedenastu.

W sobotę udałam się na Expo Orlen Maratonu. Akurat rozgrywał się bieg charytatywny Biegam bo lubię na 3300 m. Zaparkowanie w bliskim i dalszym promieniu Stadionu Narodowego (zwanego od niedawna Basenem Narodowym) graniczyło z cudem, wysiadłam zatem pozostawiając Rodzinę w aucie i udałam się na teren imprezy celem zakupienia odżywek na przyszłotygodniowy maraton w Krakowie. Starym zwyczajem dopiero w trakcie biegu będę testować, czy specyfiki zadziałają, zwłaszcza ten na wypadek ściany, na który wydałam - trzeźwo patrząc i porównując ceny pozostałych specyfików -  majątek... Z tego pośpiechu zapomniałam za to o tasiemce Timexu, na której obliczony jest czas i kilometraż na wynik poniżej 4h. Może i dobrze, bo nie wiem, czy nastawiać się tym razem na bicie rekordów.

Niedziela zastała stolicę świętem dla biegaczy i kibiców oraz przekleństwem dla niebiegaczy i niekibiców. Orlen maraton z dwoma biegami na 42,195 i na 10 km przeciął Warszawę mniej więcej na pół wzdłuż linii Wisły. Tylko wytrawny znawca miasta wiedział, jak się dostać z prawego brzegu na lewy oraz z północy na południe tak, żeby nie utknąć w korku lub ślepym zaułku. Jako, że mieszkam tam, gdzie biegacze w zasadzie zawracają, czyli w rejonie najbardziej na południe wysuniętego odcinka trasy, powinnam spać spokojnie, ewentualnie zrobić sobie lekką przebieżkę i pokibicować wytrwałym. Ale nie tym razem. Olek z CDB wciągnął mnie do maratońskiej sztafety Accreo Ekiden, który tradycyjnie rozgrywa się na Kępie Potockiej, czyli Wisłostradą równiutko na północ, w rejonie, do którego maratońska orlenowa trasa nie sięgnęła. Zostałam mianowana kapitanem drużyny (fakt, sama się zgłosiłam, żeby mieć motywację wstać wcześniej i dojechać bez przeszkód) CDB - PUCHATKI. He he. Dodam, że pierwsza drużyna CDB zwie się... ŚCIGACZE. ;-) Stres mnie zeżarł już 45 min. przed startem. Odebrałam pakiety dla drużyny, numery startowe, pałeczkę z chipem, pobiegłam swoje 7,2 km, pałeczkę przekazałam Weronice i odebrałam medal - kolejny za dobiegnięcie. A jakże. 


Pojedynczo wygląda może nienajciekawiej, ale jak każdy z Zespołu dołoży swój kawałek, to widok przedstawia się budujący:



A w domu byłam całkiem szybko - skutkiem olśnienia jakiego doznałam przy trasie W-Z. Już w Wilanowie, kiedy jechałam przez 3 km równolegle do biegnących maratończyków zakręciła mi się łezka w oku. Tak sobie myślę, że chyba warto wyjaśnić niezorientowanym, o co w tym maratonie chodzi. Ale to już następnym razem.






środa, 17 kwietnia 2013

Wielki Finał czyli Choszczówkowy Bieg Katorżnika

Wszystko co dobre w końcu się kiedyś kończy. Toteż 13 kwietnia, w sobotę, zakończył się pierwszy cykl Rodzinnych Biegów Górskich w Choszczówce. I jak to z wielkimi finałami bywa, suma atrakcji przewyższyła chyba wszystkie, które miały miejsce podczas wcześniejszych biegów cyklu.


Pogoda była jak nigdy dotąd: ciepło, słonecznie, pachnąco leśnie i wiosennie. Zmiany zwiastował już bieg dla dzieci. Trasa wydłużona i zmieniona nieco; tu górka, tam przeszkoda, lasek, trzy albo i więcej zakrętów (w zależności od grupy wiekowej)... Przyznam się, że moje Latorośle ledwie doczłapały do mety. Pan Ludwik, który jak zwykle wystartował jak burza, na 50 m przed finiszem stracił parę. Zielonooka dobiegła na równi z rywalką - niemniej zdyszana. Dodo, którego wiodłam za rękę i nieustannie dopingowałam, że to już już, że tylko trochę do końca, aż musiał spocząć na ławce i złapać kilka mocniejszych oddechów, zanim powlókł się po medal. No nie było łatwo. Nie było.



Aż dziwne, że po takim entree nie przyszło mi do głowy, że bieg dla dorosłych może obfitować w niemniej atrakcji. Zaczęło się od ok. dwukilometrowego odcinka rozjeżdżonej drogi, wypełnionej breją wodno-błotno-śnieżną. Jak przyznała jedna z finalistek w kategorii open, Małgosia Sz., najtrudniej było wskoczyć w pierwszą kałużę (woda nierzadko do kostek), a potem już jakoś poszło. Ale ja nie z tych twardzieli i ścigaczy, co walczą o pudło w kategorii open, toteż skrupulatnie omijałam wszelkie grząskie przeszkody, w zamian przedzierając się przez rosnące przy drodze chaszcze. Pamiątki na rękach mam do dziś.

Wydawać by się mogło, że po odbiciu w las, mimo kilku naprawdę mocnych podbiegów będzie już z górki; sucho, łatwo i przyjemnie. Nic bardziej mylnego. Pierwszy podbieg po ciężkim piachu był dużo bardziej uciążliwy niż w okresie zalegającego śniegu, bez względu na ówczesne oblodzenie tudzież lekką odwilż. Drugi i trzeci podbieg podobnie, ale tu zbieganie wymagało lawirowania pomiędzy łachami śnieżnej bardzo uwodnionej już brei, gdzieniegdzie wymieszanej z piachem i błotem. Wąskość ścieżki i gęste krzaki uniemożliwiały strategię wymijania i trzeba było pogodzić się z faktem totalnego przemoczenia i utytłania butów. Co więcej, na zacienionych zboczach górek breja była lekko zmrożona, co potęgowało wrażenie sunięcia w dół ruchami mocno nieskoordynowanymi (czytaj: na rozpaczliwca).

Słońce przygrzewało szczodrze, wiatr dmuchał sobie lekce, toteż większej ulgi dla sponiewieranego wysiłkiem ciała nie było. Na odcinku specjalnym, czyli wydmie, powędrowałam myślami do odległych krajów, widząc siebie jak biegnę w saharyjskim ultramaratonie: skwar, spiekota, w ustach sucho, a nogi ledwie przebierają po głębokim piachu, raz w górę, raz w dół. 


Niosła mnie tylko nadzieja, że za chwilę ostatni zbieg i długa prosta.

Tymczasem za zakrętem czekała mnie niespodzianka: rozstaje i do wyboru droga w typie bagienno-błotym oraz w typie śnieżno-brejowatym. Wybrałam tę drugą, bo bardziej czysta, po czym zorientowałam się, że nie widzę żadnej tasiemki oznaczającej trasę biegu. Po lekkiej konsternacji (przy okazji złapałam większy oddech) dojrzałam tasiemkę wiszącą przy drodze bagiennej, więc chcąc nie chcąc wróciłam na trasę, a po jakichś 100 metrach taplania się w błocie skonstatowałam, że obie drogi się właśnie zbiegają. Miałam nadzieję, że odcinek po betonie pomoże nadrobić czas. Jak się okazało, nadzieja płonna była. Bowiem odcinek betonowy pokryty był dość grubą warstwą w połowie stopniałego śniegu. Szkoda, że nie miałam wioseł. Ostatni kilometrowy odcinek do mety zasługiwał na nagrodę: nie dość, że bagienno-błotny, to bogaty w gigantyczne kałuże. Czyli po 9 kilometrach wytrwałego omijania największego błocka bliskie spotkanie z Wielką Kałużą, o którym wspominała Małgosia Sz., nastąpiło. A potem to już faktycznie było mi wszystko jedno, tyle że właśnie nastała meta i bieg się skończył.

Szacunek dla Organizatorów: trasa spokojnie może aspirować do miana Biegu Katorżnika. No i wpisowe w Choszczówce co najmniej ośmiokrotnie tańsze niż w Lublińcu...


Na mecie kibice zgotowali godne mistrzom jak zawsze gorące powitanie, któremu tym razem towarzyszyła muzyka zespołu Czarne Motyle. Cymbały jak u Jankiela, bębenek, skrzypce... Dźwięki wydobywane i kompozycje - cudne. I to był pierwszy zwiastun najprzyjemniejszego, czyli Wielkiego Podsumowania. Zupa pomidorowa została zjedzona (a była tego dnia przepyszna: sam Pan Ludwik, zazwyczaj bardzo wybredny wciągnął trzy porcje), herbata z cytryną wypita, stroje galowe założone.

Uczestnicy co najmniej 3 biegów w cyklu zostali nagrodzeni przepięknymi witrażowymi medalami, ręcznie robionymi przez podopiecznych Stowarzyszenia Terapeutów (niektórzy podopieczni także uczestniczyli w imprezie).
 

A potem była uroczysta dekoracja zwycięzców. Kategorii było tak wiele, że chyba nie było zawodnika, który nie stanąłby na pudle sam lub z rodziną. I to dzięki tej właśnie szczodrości Organizatorów ja sama zrealizowałam swoje osobiste Postanowienie Noworoczne, które zainaugurowało niniejszy blog. Pomijam tutaj fakt, że bieg finałowy był chyba najwolniejszym moim biegiem w całym choszczówkowym cyklu. Zresztą, któż by o to dbał, wszak liczy się całokształt. :-D 

No więc jest jeszcze ktoś na sali, komu udało się wykonać osobiste postanowienie noworoczne w ciągu pierwszych czterech miesięcy roku? ;-) 


Wielki finał przypieczętował urodzinowy tort Dzikiego - Organizatora Rodzinnych Biegów w Choszczówce... Dziki chyba nieprzypadkowo wybrał ten dzień na Wielki Finał. Były życzenia, laurka od najmłodszych, podrzucanie Dzikiego pod sufit. A tort - czysta poezja... Mmmm.... No żal było wyjeżdżać. Żal. Toteż z niecierpliwością czekamy na następną edycję Rodzinnych Biegów Górskich. Ciekawi mnie także, czy urodziny Dzikiego i tort Teściowej też wejdą do tradycji choszczówkowej imprezy...

wtorek, 16 kwietnia 2013

Boston - 15.04.2013

Jeden z najstarszych i najbardziej prestiżowych maratonów zakończył się tragicznie. 3 osoby zginęły, w tym 8-letni chłopczyk, który kibicował swojemu tacie. Ponad setka rannych, wiele osób w stanie krytycznym, sporo z nich do końca życia pozostanie niepełnosprawnymi. Detonacja nastąpiła  tuż przy linii mety ok 4h 09 min. od strzału startera - wtedy, kiedy bieg kończy najwięcej zawodników. Zamachowcy wyposażyli bomby w kulki łożyskowe po to, żeby wybuch pochłonął jak najwięcej ofiar.

Słów brak na określenie, jak złym, podłym i perfidnym trzeba być, żeby w imię własnej ideologii siać nieszczęście pośród niewinnych ludzi: matek, ojców, dzieci... Szczególnie tam, gdzie nie ma żadnych podtekstów politycznych; na imprezie, która niesie ze sobą przesłanie sportowej rywalizacji, współpracy i życzliwości, zmagań z własnymi słabościami i dumy z ich przezwyciężenia, a także radosnego kibicowania. Gdzie ramię w ramię uczestniczą zdrowi, niepełnosprawni, młodzi i seniorzy. Wstrząsające jest dla mnie też to, że ofiarami zostali Ci, którzy ufnie przyszli dzielić tę radość z bliskimi: rodziną, uczestnikami biegu.

Ciężko mi to nie tylko zrozumieć, ale tak po ludzku się uspokoić.

PS. Kilka minut przed wybuchem bieg ukończyła nasza dobra koleżanka z CDB, Basia. Basiu - jak dobrze, że nic Ci się nie stało...


Fot. 1.: en.wikipedia.org

Fot. 2.: en.wikipedia.org




czwartek, 11 kwietnia 2013

Oświadczenie

Tym razem będzie o sporcie umysłowym. Otóż siedzimy sobie z Mężem przy stole, wieczór, Krasnale szykują się do spania. Wtem słychać nierównomierny odgłos kroków po schodach: jedne szybsze, drugie wolniejsze. Pojawia się Zielonooka i z przejęciem komunikuje: - BO PAN LUDWIK CHCIAŁBY COŚ OŚWIADCZYĆ!


Na scenę wkracza Pan Ludwik z miną mocno niepewną. Patrzymy na niego pytająco, a im bardziej patrzymy, tym bardziej Pan Ludwik się wije. W końcu oświadcza cichuteńko: - boooo jaaaa wyłąąąąąąączyyyyyyłeeeeem koooompuuuuuteeeeer...

Dla przypomnienia: Pan Ludwik lat 5 i 4 miesiące od niemowlęctwa charakteryzował się afektem do wszelkich urządzeń ruchomych i nieruchomych, a w szczególności zamiłowaniem do rozkładania ich na czynniki pierwsze.  Ów fakt mamy na uwadze, ile razy coś w domu ulega podejrzanemu zepsuciu. Niemniej jednak, żeby nie wprowadzać defetystycznej atmosfery Mąż pyta rzeczowo: - a czym wyłączyłeś? Pilotem czy przyciskiem?

- Myszką! - pada szczera aż do bólu odpowiedź. No tego to się nie spodziewaliśmy. Niemniej jednak oboje z Mężem z trudem tłumimy śmiech. W zasadzie nie tłumimy, ale też nie popadamy w skrajność i po podłodze się nie tarzamy. Zielonooka wtóruje. Jedyną osobą zachowującą powagę jest Pan Ludwik. Broda mu drży... Mówię, że pójdę zobaczyć. Wstaję i idę do pokoju, gdzie znajduje się komputer myśląc, że może na przykład dziecię wyłączyło ekran. Sprawdzam. No nie, nie ekran. Ewidentnie wyłączony komputer. Pytam Pana Ludwika jak to zrobił. Cisza. Dociekam. Dziecko rozkłada ręce w geście bezradności. No wyłączył. Po prostu. Ot tak. 

Włączam komputer. Pojawia się ekran startowy. Zapraszam Pana Ludwika i proszę o prezentację swoich umiejętności. A Pan Ludwik, bez najmniejszego wahania bierze myszkę, najeżdża na "Start", klika, zaznacza "Wyłącz komputer", klika, pojawia mu się okno z kilkoma opcjami do wyboru, wybiera tę jedną prawidłową, klika i pstryk! Komputer wyłączony. No jasny gwint! Czuję jak wrastam w podłogę. - Skąd wiesz, jak to się robi?!

Pan Ludwik zorientowawszy się, że został właśnie gwiazdą wieczoru robi tajemniczą minę. - W przedszkolu się uczyliście? - Nie. Nie w przedszkolu. Idę do Męża i mu relacjonuję. - Aaaaa, pewnie dziadek mu pokazał - domyśla się Mąż. Wracam do pokoju komputerowego i ustalam wersję, czy to aby dziadek maczał w tym swe palce. Pan Ludwik kręci głową i robi jeszcze bardziej tajemniczą minę. W końcu oświadcza z dumą: WIELE RAZY WIDZIAŁEM!

No tak. Zielonooka pływa już wszystkimi stylami, podczas gdy ja do dzisiaj nie nauczyłam się motylka. Pan Ludwik bez rodzicielskich instrukcji obsługuje urządzenia elektroniczne i jeździ na łyżwach szybciej ode mnie, Dodo wie więcej o skrzypłoczy niż ja, nie wspominając innych zwierząt, o których ja mam blade pojęcie, a on nie. Czas zacząć się przyzwyczajać, że zjawisko będzie narastać.



czwartek, 4 kwietnia 2013

Klamka zapadła

28 kwietnia Maraton w Krakowie. Właśnie po 2 miesiącach wahań opłaciłam start; nie będzie już zmiłuj, powiedziało się "A", trzeba będzie powiedzieć "B" i pobiec. A Mąż się zgodził tylko dlatego, że będzie okazja na połączenie niepożytecznego z pożytecznym, znaczy się pokażemy Krasnalom dawną stolicę Polski. I to właśnie będzie pożyteczne.


Narzekało się na pogodę podczas warszawskiego półmaratonu, a tu proszę, trzeba było się cieszyć starą zasadą, że zawsze może być gorzej. Wszak pogoda w tamtą niedzielę nie była taka zła. Owszem: było zimno. Owszem: były kawałki lodu w kubkach. Owszem: był śnieg zamiast podłogi w przebieralni. Owszem: było choróbsko od wtorku. Ale przecież słońce wyszło, wiatr szczególnie mocny nie wiał, zadymki śnieżnej nie było. No i rekordy się posypały. Tymczasem, tydzień później, na Wielkanoc nie tylko nie zakwitła forsycja, a barwinek trzeba było wygrzebywać spod śniegu: opad i wiatr tak się zintensyfikowały, że psa żal było wypuścić. Dziś mija półtora tygodnia od półmaratonu i nadal, można by rzec, bez zmian: zimno, ponuro, śnieg, słońca niet. I jak tu realizować plany treningowe?


Wczoraj patrząc na to, co się dzieje za oknem od rana biłam się z myślami, czy iść na CTB, czy nie iść. Wszak jeśli już się zapisało na ten maraton, to wypadałoby zrobić plan, żeby chociaż zbliżyć się do wyniku z debiutu. Tymczasem wirus, jaki zaatakował mnie tuż po półmaratonie, skutecznie uniemożliwił realizację trzech treningów, w tym wybiegania na 30 km. No więc patrząc przez okno biłam się z myślami: iść i ryzykować kolejne choróbsko, ale przynajmniej zacząć nadrabiać tygodniowe zaległości, czy nie iść - spędzić sobie wieczór przyjemnie w suchym, ciepłym i przytulnym domu, ale mieć kolejny trening w plecy. 

Wizja 42 km 195 m, które będę miała do przebiegnięcia za nieco ponad 3 tygodnie bez odpowiedniego przygotowania była dość bolesna. 

Poszłam.

Spóźniłam się, ale już po wbiegnięciu na aleję przy Agrykoli dopadł mnie zew biegacza. To jest chyba coś podobnego do tego, co czuje pies, kiedy się go wypuści na dwór.

Wbrew pozorom, zebrała się nas całkiem spora grupka, bodajże 10 osób. Stadion zasypany śniegiem, wokół kanału mokra topniejąca breja, na dodatek ślisko i deszcz ze śniegiem. Do zrobienia bieg interwałowy: 2 min biegu trudnego + 1 min truchtu odpoczynkowego + 1 min biegu trudnego + 30 sek odpoczynku + 30 sek. trudnego + 30 sek odpoczynku i od nowa. 8 takich serii. Po pierwszej już mi się nie chciało. Po drugim dwuminutowym biegu nie miałam siły. Po trzecim z bólem serca zdałam sobie sprawę, że nawet nie ma półmetka. W trakcie czwartej serii zapytałyśmy Agę, czy aby na pewno mamy zrobić osiem. Na pewno. Po ósmym pomyślałam sobie, że spokojnie mogę zrobić jeszcze i dziewiątą i dziesiątą taką serię. Dziwne.

W weekend najgorsze: wybieganie 30 km. Zupełnie nie wiem, jak to zaplanować czasowo i logistycznie, żeby Mąż się znowu nie krzywił. Ech. Ciężkie jest życie biegacza.

środa, 3 kwietnia 2013

Blog autystyczny

Dzisiaj się dowiedziałam, że piszę bloga autystycznego. Bo mało kto czyta, a komentarzy nie uświadczysz. Po głębszym przemyśleniu dochodzę do wniosku, że czas zmienić jego nazwę na bardziej adekwatną.

PS. A o dzisiejszym CTB będzie jutro.