wtorek, 5 lutego 2013

Sprytny plan czyli bieganie w nieznane

Nie ma to jak sobie sprytnie zaplanować trening, a potem utknąć gdzieś w lesie, w głębokim śniegu.


 
 
Zdarzył nam się trochę nieplanowany wyjazd do jednego z polskich narciarskich kurortów: Krynicy Zdroju. Ulokowaliśmy się w prywatnym domu nieopodal Parku Słotwiny. Jeszcze wieczorem, w dniu przyjazdu, przeprowadziłam rekonesans i z satysfakcją stwierdziłam, że będzie gdzie trenować siłę: otóż z oddalonego o ok. 200 m Parku, tuż za zabytkową pijalnią, biegła dość stromo w górę ścieżka. I ją to upatrzyłam sobie na trening, tym bardziej, że bieganie na dłuższe dystanse raczej odpadało z uwagi na dość oblodzone chodniki.

Dwa dni później, w poniedziałek o poranku wyruszyłam na zmagania z górą. Biegło się ciężko, jako że śnieg był dość głęboki, a ścieżka o tej porze roku mało uczęszczana. Dotarłam do rozwidlenia i ambitnie wybrałam szlak w górę. Śnieg był nieustępliwy, zapadający się i ostatecznie mój bieg przeszedł w marszobieg, po czym zamienił się w dość rozpaczliwą wspinaczkę i kluczenie po kolejnych, coraz węższych i mniej widocznych rozwidleniach. Uznałam w końcu, że może rozumniej będzie zawrócić i zrobić sobie z dziesięć podbiegów na pierwszym, ubitym jeszcze odcinku ścieżki. W sumie trening zakończył się po niespełna godzinie i zrobieniu nieco ponad 3 km. Obiektywnie rzecz ujmując: chyba nienajgorzej.

Kolejnego dnia bieganie sobie odpuściłam, bo zależało nam na wcześniejszym dotarciu na stok. Na dodatek Dodo złapał lekkie przeziębienie i musiałam rozpocząć akcję ratunkową w postaci pojenia go napojem z imbiru, cytryny i miodu. Inaczej, i jemu i mnie groziło przesiedzenie w domu do końca ferii.

W środę, wiedząc, że spędzę z Dodo dzień w domu, postanowiłam udać się na dłuższe wybieganie. Przebiegłam Park, nie oglądając się nawet na ścieżkę, którą wspinałam się dwa dni wcześniej, a potem skręciłam w pierwszą napotkaną ulicę w lewo i POD GÓRĘ. Zapowiadało się nieźle. Pomyślałam sobie nawet, że ta ulica o długości nie ustępującej podbiegowi na Agrykoli nadałaby się idealnie do potrenowania siły, niemniej jednak zamiast biegać tam i z powrotem, ostatecznie zdecydowałam się na bieganie krajoznawcze. Po ok. 500 m ulica się skończyła i zaczął się las. Minęłam drwali tnących konary sosen i podążyłam śladami sań zagłębiając się krętą drogą między gęstniejące drzewa. Wdychałam rześkie powietrze, napawałam się widokiem ośnieżonych jodeł i przebijałam się przez śnieg zalegający po kostki. A potem powyżej kostek. I ślad po saniach i końskich kopytach wcale mi sprawy nie ułatwiał. Śnieg był zmrożony z wierzchu, twardy, zdawał się kaleczyć łydki. Na dodatek dróżka prowadziła wytrwale do góry. Chociaż tyle, zawsze jakąś siłę się zrobi - przemknęło mi po głowie. Nagle endomondo zaskrzeczało: 2 km w 22 minuty. No rewelacja - myślę sobie - z kijkami do nordic walking byłoby szybciej. I kiedy śnieg zaczął mi sięgać kolan i wcale nie przypominał lekkiego, miękkiego puchu, doszłam do wniosku, że chyba czas wracać. Kusiło mnie pobiec na przełaj, odnaleźć jedno z rozwidleń ścieżki prowadzącej od Parku Słotwińskiego. Nawet znalazłam dość szeroką odnogę biegnącą w dół, w kierunku - jak mi się zdawało - Parku. Ruszyłam zatem w tę odnogę i po ok. 50 m, kiedy zaczęłam zapadać się w śniegu po uda zrozumiałam, że to nie był jednak dobry pomysł. I w końcu, jak pomysłowemu Dobromirowi zapukała mi do głowy myśl, że może warto byłoby sprawdzić na GPS-ie w telefonie, gdzie ja faktycznie się znajduję.

No i się okazało, że dotarłam jakieś półtora kilometra dalej niż nasze lokum, o Parku Słotwińskim nie wspominając. Sobie mogłam zbiegać na przełaj, ciekawe, gdzie bym dotarła... Z poczuciem głębokiej porażki zawróciłam. Na pocieszenie powdychałam sobie jeszcze powietrza pachnącego śniegiem, lasem i ciętym przez drwali drewnem. Kiedy dotarłam do domu, licznik pokazał 4,32 km w... 41 minut. Zrozumiałam, że nie pozostaje mi nic innego, jak bieganie po chodnikach wzdłuż ulicy...

A potem nastała odwilż. I o ile trasy narciarskie jak najbardziej nadawały się do szusowania, tak myśl o bieganiu po topniejącej, śliskiej brei nie napawała mnie szczęściem i radością. Tkwiąc w poczuciu winy obiecałam sobie, że będę trenować siłę wciągając na górę sanki Latorośli...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz